niedziela, 20 września 2015

Chyba przerwa

Tak. Potrzebuję przerwy. Nie chcę tutaj pisać samych negatywnych przemyśleń, to nie jest tak, że ja wiecznie smutna jestem przecież...  Może zacznę od pozytywnych wydarzeń, później tylko wspomnę o cotygodniowej dawce "kopa w dupę od losu" (przepraszam za wyrażenie, ale inaczej się nie da) i po tym nastanie dłuższa przerwa w oczekiwaniu na coś weselszego...

No to z pozytywów urlop doszedł do skutku. Muffiny z gruszką i imbirem (jedne z moich ulubionych) już upieczone na 1300km podróży autem...  Kotki do Babci, a my w drogę.


A co do tych kopniaków od losu, to nie daje mi on odpocząć w tym roku. Co parę dni MUSI się coś wydarzyć. W sumie nie powinnam być zaskoczona. Chyba nawet nie umiałam się za bardzo smucić.. tylko przyjęłam to jako kolej rzeczy..

Okradziono nas. W zasadzie mnie, bo ukradli "tylko" moje rzeczy. Włamano się nam do mieszkania, skradziono "małe" rzeczy. Takie łatwe do schowania w kieszeni.
Nie lubię chodzić w biżuterii, jako jedyną ozdobę noszę zegarki, więc były one dobrej jakości. Były - bo został mi tylko jeden, w którym danego dnia chodziłam.
Podsumowując: 4 dobre zegarki, 200euro, trochę innej biżuterii i co najcenniejsze dla mnie i jedyne czego nie da się zastąpić już nigdy....... Obrączkę i pierścionek zaręczynowy.

No szlag niech trafi tego złodzieja. Żeby ukraść obrączkę to już trzeba być skur....  :( Także mam nauczkę,że w niej nie chodziłam (w pracy i tak zdejmuję ... ) Piąta rocznica w październiku będzie bez obrączki już. Mąż mówi, że zdążymy zrobić dla mnie nową.. ale to już nie będzie ta sama... :(
 
Nie wiem dokładnie kiedy, nie wiem dokładnie kto- choć przypuszczenia mam. Początkowo podejrzewałam gościa od kładzenia płytek, bo on miał dostęp do kluczy.. ale jak zaczęliśmy szukać to brakuje nam jednego kompletu kluczy. Nie wiem czy ktoś mi je ukradł z torebki, czy gdzieś mi wypadły (no ale przecież zauważyłabym???) .. ale nawet jeśli wypadły, to ktoś musiałby iść za mną. Chyba że wypadły na klatce. Ciagle kręcili się robotnicy remontujący mieszkanie obok naszego...  Dowodów żadnych nie mamy. Przez to, że jednych kluczy nie ma, nie możemy rzucać bezpodstawnych oskarżeń na być może niewinnych ludzi. Taki los.

Staram się myśleć pozytywnie. Naprawdę mogli ukraść więcej.
 
Nasze laptopy, moją lustrzankę, kamerkę Męża, itp itd..... Zastanawialiśmy się czy to nie była taka pierwsza wizyta, sprawdzająca -bo faktycznie wszystko poodkładali na miejsce, wyjęli zegarki z pudełek i zamknęli  te pudełeczka... Gdyby nie to, że mamy tydzień urlopu i szukałam tych Euro to byśmy się może później zorientowali... Albo dopiero jakby ukradli większe gabarytowo przedmioty..

Dziwny ten złodziej był. Mężowy złoty łańcuszek i jego zegarek (też dobry)zostawili... Nasze pulsometry Garmina do biegania też zostawili, mimo że warte więcej niż zegarki.... Te rzeczy były w tej samej szufladzie co te skradzione.
Do salonu nie weszli w ogóle. Stamtąd nic nie wzięli. Tylko z sypialni. Może dlatego, że tam zasłonięte żaluzje, może bali się, że kamerka do Skype'a znad telewizora jest aktywna?
Najgorsze jest to, że moje poczucie bezpieczeństwa jest w strzępach.. Baaa, nie ma go wcale.  Za każdym razem jak wracam do domu boję się,  czy wszystko będzie na miejscu. Wychodząc chowam laptop do szafy pod ubrania. Irracjonalnie.. Przecież zmieniliśmy zamki..... No ale okradli mnie też, a może właśnie głównie, z poczucia bezpieczeństwa.

Mimo wszystko wyjeżdżamy. Na tydzień. Zostawiliśmy amatorski monitoring w domu. I krzesło dosunęliśmy pod klamkę drzwi frontowych.  Irracjonalnie.
Na balkonie zostały wrzosy.  Niby oznaczają ochronę....






środa, 16 września 2015

Chcę więcej...

Nie mam siły, no może raczej weny pisać.. każdy dzień jest zasadniczo taki sam.
Praca, dom, obiad, praca, wolny weekend, pracujący weekend..  Już powoli tracę rachubę jaki jest dzień tygodnia.

 Z drugiej strony chcę mieć ten pamiętnik. Chcę wiedzieć co czułam, co robiłam kiedy rodziło się moje dziecko.. Czy czułam, że to dzień, który zmieni moje życie? Czy byłam dziwnie wesoła czy melancholijnie smutna?

Dobrze, że jest aparat w komórce. Jakoś tak mam, ze co dzień robię nim zdjęcia. Choćby moich kotków. Może akurat dzięki temu przypomnę sobie ten ważny dzień.. Czy on się już wydarzył? Czy dopiero będzie? Ciągle się nad tyim zastanawiam...
Czy piekłam wtedy szarlotkę czy kłóciłam się z mężem?

(Sezon na szarlotki i herbatki z cytryną i miodem rozpoczęty.... ) 




Brakuje mi bliskości. Brakuje mi kontaktów międzyludzkich. Ta wirtualna rzeczywistość to jednak dla mnie za mało....
Chcę odwagi, by te moje relacje z ludźmi w realu były bliższe. Wiem, że aby tak się stało muszę się otworzyć. Muszę wystawić na zewnątrz swoje kruche ja, które wiele razy było zranione. I boi się . Jak cholera.
Ale inaczej się nie da.
Tylko jak to zrobić? Jak  przestać się bać..
Znam odpowiedź, wiem, że jest prosta. Trzeba podjąć ryzyko. Skoczyć na głębię...
Tylko co jeśli się nie uda?



wtorek, 8 września 2015

Co dobrego

Ostatnie lato obfitowało w nieszczęścia. Miałam wrażenie, że jak tylko odetchnęłam i zażegnałam jeden kryzys, przychodził następny. Może tak to już w życiu bywa, ale w te parę miesięcy przerwy między tymi wydarzeniami zrobiły się niebezpiecznie krótkie. Ramię wstępujące sinusoidy nie zdążyło osiągnąć  poziomu wyjściowego i znów zaczynał się spadek formy.

Takie miałam wrażenie przynajmniej. Postanowiłam spisać te dobre rzeczy, które się  wydarzyły. Chyba po to żeby pokazać samej sobie, że nie jest aż tak źle. Baaaa.. Były momenty kiedy wydawało się, że wygrałam los na loterii....

Co się podziało dobrego? Co powinnam docenić?

--> Cudowne wakacje. 1,5 tygodnia sportu, książek, lenistwa. Wszystkiego po trochę - dokładnie tyle, ile się danej rzeczy chciało. Bez martwienia się o pracę, bez wiecznego czekania i myślenia kiedy zadzwoni telefon. Totalny luz.  Był i rower, był i tenis, i plażing. Nawet w międzyczasie parę grzybków się znalazło i będzie z nich może zupa grzybowa ;)



--> Podszkoliłam się  w windusrfingu. Pierwszy raz próbowałam w zeszłym roku i naprawdę spodobało mi się to. Pierwsze ślizgi z zawrotną (przynajmniej dla mnie;) prędkością  i to uczucie wolności, kiedy słona woda pryska na ciało, a wiatr rozwiewa włosy.  Poza tym to uczucie, że z czymś idę do przodu, w czymś jestem co raz lepsza. Po prostu satysfakcja.


--> Poukładałam priorytety. Zdystansowanie się od pracy na tyle, by nie miała ona bezpośredniego wpływu na mój nastrój i samopoczucie. Po prostu chyba zrozumiałam,  że w dotychczasowym miejscu pracy muszę tylko jakiś czas jeszcze  "dopracować, przepracować". Czerpiąc dla siebie tyle co mogę, co głównie polega na SAMOrozwoju, bo od tych moich PSEUDOautorytetow  w pracy uczyć się nie chce. Powinnam już jakiś czas temu zmienić swoje oczekiwania i nie popadać we frustrację. To TYLKO praca. Ludzie w niej to ZNAJOMI z pracy. Raczej nie więcej.

 --> Uratowana noga Taty. Dzięki Bogu! Tyle chyba w temacie, bo nic więcej dobrego  się w tym temacie napisać nie da. Jakiekolwiek zgłębianie tej kwestii to smutek, że dalej nie robi nic by powstrzymać progresję choroby i  marnuje sobie życie...

--> Powrót do biegania. Będzie jeszcze lepiej. Upały się skończyły, liczę że nastaną  niedeszczowe złotojesienne dni,  kiedy bieganie po lesie to jest po prostu nieziemskie przeżycie, tak jest pięknie.

--> Decyzja o wrześniowym urlopie. A co! nie ma co marnować czasu, z dzieciaczkiem nie będzie można tak aktywnie  spędzać urlopu, przynajmniej na początku, więc może jednak jeszcze jeden "ostatni" urlop przed rodzinnymi wakacjami?

--.> Nowe płytki na balkonie i w końcu płytki w kuchni nad blatem. Mała rzecz a cieszy.  Zawsze będzie mniej wkurzać  ta wiecznie pochlapana ściana nad blatem. Już mnie strasznie denerwowała. Nasze mieszkanko pewnie nigdy nie będzie do końca "wykończone", np łazienki nie remontowaliśmy tak generalnie po poprzednich właścicielach, tylko jakieś małe przeróbki- i pewnie już w całości jej nigdy nie zmienimy. No  chyba, że nasze plany docelowej zmiany na więcej niż 2 pokoje szlag trafi.

--> 70 rocznica ślubu Dziadków męża. Tak. SIEDEMDZIESIĄTA! wiecie jaka to? KAMIENNA. Chyba gorszej nazwy nie ma. O przepraszam, jest. 80-ta to dębowa.   Kojarzy mi się to tylko z nagrobkiem i trumną. Tfu, tfu, okropne nazwy.  Za to cudowne wspólne życie. Cudne obchody rocznicy w gronie w zasadzie tylko najbliższej rodziny (dzieci, wnuki i prawnuki) która i tak jest  na tyle liczna, że wypełniła cały wiejski kościółek.  Przygotowaliśmy dla niech zdjęcia z poprzednich okrągłych (co 5 lat ) rocznic. Bardzo wzruszające było patrzeć na ich szczęście.  Na zdjęciach widać  jak się wszyscy  zmieniali. Śmiechu było przez to!!!  Oby do 75-tej. Dla takich chwil naprawdę warto żyć.


--> Mąż . Chyba jednak powinien znaleźć się na początku  jakiejkolwiek listy pozytywów. Jako constans, wartość niezmienna . Nie wiem jak bym dala rade bez niego. Nie wydarzył się oczywiście przez ostatnie dwa miesiące, nie jest to żadna nowość, ale gdyby nie on to byłaby w dużo gorszej formie psychicznej.



 --> Założenie bloga. Poczucie jak bardzo człowiek nie jest sam i że tyle z Was ma podobne problemy, podobne rozmyślania, i możemy krótkim lub dłuższym słowem wesprzeć się wzajemnie jest czymś dla mnie bardzo nieoczekiwanym. Dzięki Wam czuję się podbudowana. Ciesze się, że tu się znalazłam, że Wy odnalazłyście mnie . I choć nie o wszystkim jeszcze umiem tutaj mówić,  a w zasadzie pisać, to myślę, że z czasem będzie coraz lepiej. Dziękuję! :*

Jakby nie było te rzeczy, które wymieniałam to nie są wcale takie małe radości.  Pewnie tych mniejszych, takich codziennych jest o wiele więcej, lecz ciężko pamiętać o nich z perspektywy dwóch miesięcy.  Chociażby wczorajsze: "lubię ciocię"  od 3-letniej bratanicy męża, siatka pysznych malinowych pomidorów od babci (stała po nie pół godziny w kolejce na rynku, w mieście takich nie ma! :), komplement od dawno niewidzianej cioci, że niby mam ładną cerę... Niby głupoty.
Ale ważne, najważniejsze. Z nich się składa to nasze całe życie. I będę doceniać te rzeczy, na nich się koncentrować. A co! Nikt mi nie zabroni! ;) (W sumie powinnam napisać, że będę się UCZYĆ doceniać te rzeczy, a nie mądrzyć się, że niby tak już robię ;)

Bo po drodze po te wielkie marzenia, spełnia się setki pragnień, zdarza się tyle pięknych chwil,  które wydają się z pozoru tak błahe, ze nikt nie nadaje im rangi "marzenia" czy "szczęścia". Ale co by było gdyby ich nie było? Czy dalej marzyłabym o tym  WIELKIM marzeniu, o swoim WIELKIM szczęściu?

Dziękuję za to co mam. Na pewno nie mam najgorzej. Nie mam tez najlepiej, to jasne. W końcu jestem Polką, wiec narzekanie i oglądanie się kto ma lepiej mam we krwi ;)

Mówię dobranoc z uśmiechem na twarzy. Rano postaram się powitać dzień tak samo.  


piątek, 4 września 2015

W mojej głowie wojna

Czas powoli wszystko porządkuje. Życie idzie do przodu niezależnie od tego, kto odchodzi...  Mama powoli układa swoje uczucia, próbuje się przystosować do tego innego życia..  Dla nas powoli też już ta śmierć staje się bardziej rzeczywista, realna...  I gdy pierwsze emocje opadają, zostają dobre wspomnienia i mimo wszystko uśmiech na twarzy...  Przez zeszły tydzień codziennie wieczorem mieliśmy z mężem "ICE CREAM PARTY" Takie jak kiedyś z B.


Ale los dalej nas nie rozpieszcza. W tym tygodniu zawirowania zdrowotne miała moja siostra. Już nawet nie mam siły opisywać co się działo, ale otarło się o Pogotowie.  I to akurat będąc na wyjeździe nad morzem. Na szczęście ostatecznie nie zostawili jej w Szpitalu, ale nie mogła kontynuować pobytu, zwłaszcza, że była tam sama. Bez zastanowienia w przeciągu pół godziny zwolniłam się z pracy i postanowiłam po nią pojechać. Na szczęście mąż nie puścił mnie samej i pojechaliśmy razem, bo takiej trasy w jeden dzień sama bym nigdy nie zrobiła. I tak o 14 już byłam za kółkiem odbierając Męża ze stacji metra, o 18.15 byliśmy w okolicach Jastrzębiej Góry, odwieźliśmy siostrę do Krakowa i o 5.15 byliśmy z powrotem w Warszawie, bo tego dnia nie mogliśmy nie być w pracy.  O ósmej. 
Za dużo, zdecydowanie za dużo. Ktoś mnie nie posłuchał jak mówiłam, że już nie potrzebuję niczego co mnie nie zabije, a wzmocni. Wystarczy. Jestem silna.

W tym wszystkim doceniłam jednak moc rodziny. Nic nie ma znaczenia takiego jak rodzina. Cała reszta jest totalnie nieistotna.

W ten dzień kiedy to się stało, rano na jakimś blogu przeczytałam, żeby znaleźć rzeczy, za które się jest wdzięcznym danego dnia. Chciałam zrobić podsumowanie tego roku, tego feralnego 2015. Takie na pozytywnie. Żeby w tej całej gmatwaninie niekorzystnych zdarzeń odnaleźć momenty dobre, te małe szczęścia, których przecież było na pewno wiele. No i telefon od siostry trochę mi te plany zaburzył. Ale zrobię to. Ogarnę się i zrobię... Uporządkuję te pozytywne wydarzenia.


Za oknem dzisiaj deszczowo. Poranek był bardzo rześki. Koniec lata. Chyba się cieszę. Lato nigdy nie było moją ulubioną porą roku. Zawsze wolałam albo nieśmiałe wiosenne słońce i jej świeżą zieleń, albo ukochaną wczesną jesień. Tą złotą ma się rozumieć...  Trochę melancholijną,  zamyśloną, płaczącą deszczem... To zawsze byłam bardziej ja.
Niech to lato się skończy. Mam wrażenie, że tak samo jak tegoroczne upalne dni i ostre słońce wypaliło życie z roślin i drzew, tak i mnie te wydarzenia ostatniego lata spaliły wnętrze. Potrzebuję odetchnąć. Potrzebuję odsapnąć i ochłonąć...

Jeśli chodzi o nasze adopcyjne czekanie mam coraz więcej wątpliwości. Im więcej czasu mija, tym jakoś mniej mam sił wierzyć w to, że się poukłada. Może my będziemy akurat tym jedynym przypadkiem, których dziecko się nie odnajdzie? Może nie będę mogła zaakceptować pewnych rzeczy i i nie będę potrafiła przyjąć propozycji.... ? Są rzeczy, których się boimy, których nie przeskoczymy.


Może źle wybraliśmy ośrodek? Może trzeba było zaczekać, aż przyjmie nas taki w większym mieście, może tam jest większy przekrój ludzi decydujących się oddać dziecko do adopcji? Może nasz ośrodek będzie wolał dzieciaki dawać swoim okolicznym rodzinom  a nie przyjezdnym z daleka? Nic nie wiem. Straciłam grunt pod nogami. Czuję, że moja równowaga jest tak słaba, że byle podmuch wiatru i upadnę...

Obserwuję blogi Mam, które adoptowały ich kochane bobasy i widzę, jak jest dobrze. Ale czy nas też to spotka? Czy będziemy mieli tyle szczęścia? A może tyle odwagi, bo przecież nie znam do końca historii tych dzieciaczków, może ja akurat nie umiałabym pewnych aspektów ich historii zaakceptować i przez to straciłabym szansę na dzieciątko? Przez swój strach.
Przecież nie zawsze pierwszy telefon jest TYM telefonem. Jak się z tym zmierzyć?  Jak uporządkować myśli w głowie...  Może moje oczekiwania to za dużo...   Pogubiłam się.
Wszystko było w głowie już poukładane, a teraz znowu mętlik...

"A w mojej głowie wojna,  wieczna wojna... myśli niespokojnych ..."

sobota, 29 sierpnia 2015

Boże bądź!

Musi być Bóg, musi, musi. Często w to wątpię, kwestionuję i krzyczę do  Niego, że nie istnieje...  To do kogo krzyczę?

To był bardzo ciężki tydzień. Bardzo.  B., mąż mamy nie jest już z nami od poniedziałku...
Cud się nie wydarzył.
Wiem, że bardzo cierpiał,a teraz już nie cierpi. Ale dalej chciał żyć. Do ostatnich dni mówił, jak bardzo ma nadzieję, że wstanie z łóżka, siądzie normalnie przy stole i zjemy wspólnie śniadanie... Nie leżąc bez sił w łóżku. Marzył o takiej prostej rzeczy. Ale taki był zawsze  - cieszył się z prostych rzeczy, nie żądał od życia wiele, a sam dawał innym dużo więcej niż brał..  Do końca śpiewał mojej Mamie piosenki; Mama kilka nagrała i te krótkie filmiki przez ten tydzień wyciskały milion łez..  Do każdego filmiku, dorzucał jakiś krótki śmieszny komentarz...  Zawsze rozbawiał do łez. Po chemii i radioterapii ciągle nosił czapkę od nas- taką bawełnianą ze śmiesznymi oczami i doszytym wystawionym językiem... a w  tygodnie po pierwszej chemii jak miał średni apetyt, wieczorami, czasem po 23 mieliśmy "Ice cream party" -  jedliśmy duuuużo lodów, bo na nie akurat nigdy nie stracił smaku...
Był cichy, nie rzucał się w oczy  w większym gronie, mówił niewiele- ale pozostała po Nim ogromna pustka. Bardzo za Nim tęsknimy.

Cieszę się, że był w naszym życiu ... będzie w nim dalej. I moje dzieciątko nie pozna osobiście jednego ze swoich dziadków, ale postaram się, żeby kochało nasze wspomnienie o Nim.
Jeśli wierzycie, pomódlcie się proszę za Niego i za moją Mamę.

Moja wiara jest w ostatnim czasie nijaka. Kwestionuję wszystko. Jestem zła na Boga. Nie wierzę w cuda. Mój mąż, jak zwykle zresztą, ma zupełnie inne podejście. On cieszy się z życia takim jakim jest i za nie dziękuje Bogu. Często go pytam czy my kiedyś będziemy szczęśliwi? On zawsze odpowiada, że przecież on już jest. Na moje stwierdzenie, że cuda nie istnieją i pytanie czy zna kogokolwiek komu przydarzył się cud, powiedział: a znasz kogoś kto wygrał 6-tkę w Lotto? Mówi, że mam za racjonalne podejście i żądam namacalnych dowodów, a nie na tym polega wiara. No tak. Nie na tym.

Może on ma rację. Oby miał. Może ja oczekuję wielkiego cudu, CUDU przez duże C, a nie umiem docenić tych małych szczęść, małych radości, które inni rozpatrują w kategorii cudu... Jak możliwość zjedzenia śniadania przy stole czy zaśpiewania żonie ulubionej piosenki?
Cieszę się, że mój mąż ma takie podejście. Dokładnie takie jak B. miał. I muszę dziękować Bogu, za te cudowne lata kiedy B był w naszych życiach, że jakimś trafem, odnaleźli się z moją Mamą.  By ona po 40-tce, a On po 50-tce przeżyć miłość swojego życia.
To właśnie Jego ulubiona piosenka.


 
Bóg jest. Musi być. Gdybym przestała w niego wierzyć, musiałabym przestać wierzyć w to, że nasi bliscy po śmierci zostają z nami. A Oni są. Ja to wiem. Patrzy na mnie moja kochana Babcia, mój Dziadek, a teraz B. Najgorsze, gdy odchodzą za wcześnie... ale czas, który jest nam dany chyba zawsze będzie wydawał się za krótki. Nie możemy odkładać nic na później. Później może nigdy nie przyjść....



A tak przy okazji, w poniedziałek mój mąż dzwonił do OA. I z tego telefonu dowiedzieliśmy się jeszcze mniej niż zwykle. Kierowniczka OA chora, wraca w przyszłym tygodniu. Druga Pani psycholog na urlopie, a ta co odebrała to ona jest chyba najmniej zaangażowana (nie miała z nami kursu), bo nie jest tam takim pełnoetatowym pracownikiem, więc nic nam nie powiedziała. 
 
Czas, czas... Na wszystko trzeba czasu.... By doczekać się na szczęście, by schować głębiej smutek....



piątek, 21 sierpnia 2015

Distance and time

Przez chwilę się zastanawiałam czy coś pisać w ogóle. Nie chciałam złamać danej sobie obietnicy o pozytywnym nastawieniu. No ale czasem się nie da.  Zresztą tak naprawdę staram się ogromnie być tą optymistką, jaką zawsze chciałam być. Mierzę się z przeciwnościami z uśmiechem na ustach ale łzami w oczach. Niestety.

Tydzień w pracy całkiem ok. Nie narzekałam w ogóle. Zresztą układam sobie tak w głowie, żeby  praca nie miała zbyt dużego wpływu na moje życie.
Ale równowagą moją zachwiało kilka innych  informacji. Ta analogia z kulą śnieżną niestety bardzo tu pasuje. Łatwiej trzymać równowagę, niż ją odzyskać, gdy coś ją zaburzy. Chyba już tak w moich kartach jest zapisane, że któryś aspekt mojego życia musi być do dupy.

Z mężem mojej Mamy jest bardzo źle. To mnie w tym tygodniu przytłoczyło. W zasadzie cała reszta jest nieistotna i nieważna. Martwię się o Niego, martwię się o Mamę. Ona nie miała lekkiego życia. W końcu jej się od jakiegoś czasu zaczęło układać, mogła odetchnąć i być szczęśliwa. Teraz muszę robić dobrą minę i być dla niej silna, choć po każdej rozmowie z nią, w łazience wyję...  A B.- jej mąż to taki dobry człowiek. Też nie miał lekko. Życie doświadczało go na każdym kroku. Też z Mamą w końcu znalazł spokój i szczęście. A teraz jest taki słaby, taki wątły, i ciągle powtarza, że nie chce umierać... Jeszcze nie.. Modlę się (choć czasem zastanawiam się czy jeszcze wierzę w Boga? ;/ ) o to by nie cierpiał... Za krótko mogli być razem. Ale chyba zawsze jest za krótko....  :(

Przez ostatnie dni nie robię nic innego jak słucham jego ulubionej piosenki  i staram się odnaleźć spokój. Dziękować za to, że pojawił się w Mamy i naszym życiu. Że pomagał nam kiedy bardzo tego potrzebowaliśmy.  Kocham Go bardzo i wiem, że on nas też kocha. Tak bardzo miałam nadzieję, że pozna nasze dziecko.  Że nasze dzieciątko będzie miało 3 dziadków...   Niech się stanie cud. Proszę.

Mój tata był na kontroli. Okazało się, że nie tylko w nogach ma tętniaki. W aorcie brzusznej też jest tętniak. I to duży, w zasadzie kwalifikujący się do operacji. A on dalej pali. Nie mam słów. Nie wiem jak go prosić, jak straszyć.

Te kolejne informacje może by mnie w ogóle nie przejęły, gdyby nie to że ten smutek już zagościł na dobre , a one tylko mnie dobiły. Kolejne ciąże. 3. Trzy drugie ciąże.  Jedna wśród dobrych znajomych, z paczki ze studiów - w ten sposób zostaliśmy  już nie ostatnią parą bez dziecka, ale ostatnia parą bez DWÓJKI dzieci.   Oczywiście cieszę się ich szczęściem. Ale uświadomiłam sobie jednak jak bardzo od tych moich przyjaciół jesteśmy daleko. Jak chcąc nie chcąc nasz brak dzieci przynajmniej częściowo wyeliminował nas z ich życia. No bo ile można chodzić na kinderbale bez kinder?  W zasadzie nie wiem czy to my się trochę wykluczyliśmy sami, podświadomie szukając towarzystwa bezdzietnego? Czy to naprawdę musi definiować nasze życie?

Druga ciąża to koleżanki z pracy. I ta będzie mieć na mnie bezpośredni wpływ. Bo od września będę miała przez to więcej dodatkowych godzin/dni. Nie jestem potworem, nie o to chodzi, że  mam coś przeciwko, że jak któraś z dziewczyn zajdzie w ciążę to cała reszta zespołu musi tę lukę wypełnić. Chyba bardziej zabolało mnie to, że naprawdę wierzyłam, że to ja będę następna osobą, która sprawi ten "problem" kolegom z pracy. I chyba to bardziej zabolało.

No trudno. Naprawdę staram się nie łamać. Myśleć pozytywnie.

Znalazłam kolejną piosenkę, która idealnie pasuje do naszego adopcyjnego czekania. (może jeden wers nie, ale to sobie zmieniam "wish You would stay" i śpiewam  "wish You were here" i wtedy wszytko gra.. Dziś kilka godzin siedziałam nad tą kompilacja zdjęć i słów. Musiałam się czymś zająć. Wybierałam zdjęcia, dostosowywałam, kiedy się mają zmieniać, koordynowałam z tekstem. Nie musiałam myśleć  o niczym innym. Tylko nad tym żeby się zgadzało. To takie moje wołanie do naszego dzieciątka. Ale nie smutne. Tylko pełne nadziei.






poniedziałek, 17 sierpnia 2015

I po urlopie...

Wróciliśmy. Cało i zdrowo. Było cudownie.

Nie było nas "tylko" półtora tygodnia a mam wrażenie jakby ten urlop trwał z miesiąc. Chyba dlatego że tyle różnych rzeczy robiliśmy. 4 książki przeczytane w trakcie błogiego plażowania, zebrany koszyk maślaków i koźlaków, przejechane kilkadziesiąt kilometrów na rowerach, rozegranych kilka partii tenisa, "wypływane"  kilkanaście godzin na windsurfingu..   O ilości przejedzonych lodów nie będę wspominać... :) I te zachody słońca, niby w tym samym miejscu, a codziennie inny.


Z perspektywy zastanawiam się kiedy to wszystko robiliśmy :) Utwierdzam się w przekonaniu, że jeśli tylko nie leje to nasze morze jest idealnym miejscem do spędzania wakacji. Nawet wyśmiewany w ostatnich tygodniach  "parawaning" nam zbytnio nie przeszkadzał. My mieliśmy zawsze dużo miejsca w pierwszym rzędzie (tyle, że od strony wydm ;) I nawet bez parawanu nikt nam na koc nie wchodził :)


Ogólnie tego właśnie potrzebowałam. Maksymalnie odpoczęłam mentalnie. Fizycznie jestem trochę wymęczona  (i poobijana ) -  wieczorami zasypiałam w pół słowa, za to mój mózg był na wczasach w zasadzie przez całe te 12 dni.  Naładowałam się pozytywnie i mam nadzieję, że ten stan się utrzyma.

Starałam się odciąć od "czekania". Nie myśleć, nie analizować, po prostu cieszyć się tym co mam, kim jestem, z kim jestem. Książki, które czytałam też nie dotyczyły adopcji. Odcięłam się. (No dobra, na Wasze blogi wchodziłam, ale to taki mały grzeszek ;)

Były momenty, kiedy  wracałam  do swojego znanego smutnego stanu, ale na szczęście były to tylko chwile. Zdecydowanie najgorszy poranek był w zeszły czwartek, kiedy obudził mnie telefon - wyświetlił się numer, którego nie znałam. Nie wiem co sobie ubzdurałam, w końcu OA zawsze dzwonił do mnie z tego samego stacjonarnego numeru telefonu, ale mimo to za każdym razem zanim odbiorę telefon z nieznanego numeru biorę głęboki wdech i moje wewnętrzne ja mówi- to może być to, przygotuj się, skoncentruj - ZAPAMIĘTAJ TĘ CHWILĘ.  To może być najważniejsza chwila w twoim życiu.

 No raczej spodziewacie się, że gdyby to był telefon z OA to ten post miałby inny tytuł.  Czy Wy też tak macie? Trochę się na siebie wkurzyłam, że tak mnie rozstroił ten telefon. To  był poranek po nieudanym oglądaniu spadających gwiazd. To była jedyna chyba pochmurna noc na całym naszym urlopie. I tak wyciągnęłam męża na plaże i siedzieliśmy tam do pierwszej w nocy, łudząc się, tzn. w sumie  tylko ja się łudziłam, że się rozpogodzi. Może za intensywnie myślałam wiecie o czym i stąd to poranne rozczarowanie?
Ten stan niepokoju, ale też nadziei przy odbieraniu tych nieznanych numerów. Ten moment, kiedy w pracy ściszam i odkładam komórkę i za KAŻDYM razem przychodzi myśl, czy akurat nie przegapię tego telefonu. Nie lubię tego uczucia.

Dziś już po pracy. Pierwszy dzień, choć pracowity , minął przyjemnie. Od rana powtarzałam sobie, że nie pozwolę negatywnym ludziom i rzeczom, na które nie mam wpływu popsuć mojego nastawienia. Robić swoje i robić to dobrze.  Nie zadowolę wszystkich, choćbym nie wiadomo jak się starała. Nie muszę być też we wszystkim najlepsza.

Są też plusy powrotu do domu. W końcu swoje duże łóżko, własna kuchnia, moje kwiatuszki - no i przede wszystkim koteczki!!! Ale się za nimi stęskniłam. Od wczoraj wszędzie za mną chodzą, jakby się bały, że znów wyjedziemy. Szaraczek nawet trampek pilnuje :)




Nie wiem czy to był ostatni urlop we dwoje. Być może. Ale jedna z książek, które czytałam uświadomiła mi, że jest jeszcze tyle rzeczy, których nie zrobiłam, a które bym chciała zrobić. Mocno wierzę w to, że zrobię je też z naszymi dziećmi. Ale może łatwiej będzie teraz się już za nie wziąć? Potem może nie będzie już tak łatwo pogodzić te pomysły z obowiązkami rodzicielskimi. Tak jak pisałam na początku blogowania: pora przestać czekać. Trzeba żyć!

W sierpniu jeszcze zadzwonimy do OA. Jeśli nic się nie wydarzy to we wrześniu weźmiemy jeszcze tydzień urlopu. Życie jest za krótkie, by odkładać wszystko na później. Zbyt boleśnie ten rok mi to uświadomił...



środa, 12 sierpnia 2015

Noc spadających gwiazd

Miałam sobie zrobić urlop od blogosfery, ale i tak siedzę na Waszych blogach i ciesze się z nowych członków rodziny, z postanowień sądowych, smuce razem z oczekującymi.  No nie da się wyłączyć emocji na zawołanie... minął tydzień naszego urlopu i naprawdę chłone go pełna piersią jako para bezdzietna.  ;) jeździmy wszędzie na rowerach, gramy w tenisa (korty są za darmo!!), trzy książki juz przeczytane podczas leżenia na plaży... niby bajka. Pogoda tez cudna bo tylko Pomorze chyba nie dotknięte zostało upałami  po 38 stopni.
Wejście w świat blogów pozwoliło mi też uświadomić sobie ze nie jestem sama. To fakt, na plaży większość jest z dziećmi.  Ale gdy człowiek przygląda się blisko jest trochę takich "nas".. w drodze na plażę widziałam 2 razy dziewczyny robiące zdjęcie bocianów.  Może są amatorami ornitologami, ale może tak jak my czekają na swojego bocka. .. a część par z dzieciaczkami na plaży może świętuje swoje pierwsze wspólne wakacje po telefonie. Nie jest źle.  Kiedyś to będziemy My.


Nawet jeśli teraz wydaje nam się ze ośrodek o nas zapomniał. .. Nasz dzieciaczek nas znajdzie. Teraz też co dzień do nas jakiś przychodzi. Dziś rano na tenisie towarzyszyli nam 6 letni Kuba i Tomek - podawali wszystkie piłki i "sędziowali", wczoraj na plaży 3 letnia Nina, która uciekała od Mamy do nas, parę dni temu 1.5 roczny Piotruś, który dziwnym trafem wszystkie kroki kierował na nasz koc... :) także będzie dobrze.  Znajdzie nas!


Moje pozytywne nastawienie jest de facto bardzo niestabilne. Małe informacje łatwo je zaburzaja
 Jak np wczoraj przyjaciółka przez telefon opowiadała o weselu znajomej i mimochodem wspomniała że tamta już jest w ciąży wczesnej, bo tak sobie zaplanowała.  Ot tak. Zaplanowała ze na weselu będzie w  ciąży i jest. Proste? Proste. Ukłucie było.  Na szczęście jest mój Mąż.  Najukochańszy. Który zrobi z siebie  najsłodszego pajaca na świecie, żeby mnie rozsmieszyc. Niezależnie od tego ile razy mu powiem żeby znalazł sobie nową lepsza żonę. ..a on trwa. :*


A wspominałam że On robi najlepsze Mojito  na świecie? W szklankach ze sklepu wszystko za 1 złoty :) (nasza kwatera jest beznadziejna i musieliśmy ja trochę doposażyć;)


Jest w porządku.  Mogłoby być lepiej, jasne. Ale muszę cieszyć się tym co mam, koncentrować na tym co dobre. Inaczej zwariuje. Bardzo łatwo przychodzi mi pogrążanie  w smutku, musze aktywnie go przepedzac żeby mu się nie dać.  Robie co mogę.  Na urlopie jest łatwiej bo moje pracowe smutki nie destabilizuja mojej równowagi,  nie ma efektu kuli śnieżnej.  Z małej sprawy wielka rozpacz. Od poniedziałku pewnie znowu się zacznie... ale jeszcze 4.5 dni.  Ale nabrała dystansu. Układam w głowie co jest ważne, a co będę olewać.  Na pewno muszę wprowadzić trochę zmian, ale to już po telefonie, a w zasadzie po macierzyńskim. W końcu chyba jestem na ostatniej prostej oczekiwania, co nie? :)

A w międzyczasie perseidy.  Dziś w nocy dokładnie.   Mamy zamiar wziąć koc, winko i leżeć na plaży obserwując te spadające gwiazdy... życzenie będzie jedno.  Ale nie powiem Wam jakie.  Bo się nie spełni... ;)

Jak byłam mała myślałam, że przesuwające się po nocnym niebie światełko samolotu jest taką gwiazdą. .. później ktoś to ubrał w piosenkę. ..

Don't you wish  that aeroplanes in the nightsky were shooting stars? I could  reallly  use a wish right now,  wish right now. .. wish RIGHT NOW. ...

P.S. przepraszam za interpunkcję  i inne błędy, ale piszę z komórki. Nie mam tyle cierpliwości, żeby wszystko poprawić...

wtorek, 4 sierpnia 2015

Urlop. Oh yeah!

To już!  Zaczęliśmy urlop :) na półtora tygodnia smutki na bok! Wczoraj zaraz po powrocie do domu otworzyłam schłodzonego cyderka i wypiłam pod ten urlopik :)

Dziś rano pobudka o 5ej, szybkie dopakowanie auta i ruszylismy:) zapakowani  pod dach prawie, no cóż - nie jest to moja mocna strona. Chciałabym wdrożyć minimalizm  w tym aspekcie, ale ciężko. ..


Chyba się powoli uzależniam  od tego blogowania bo pisze z komórki ;)  ale dziękuję, że jesteście tu ze mną i dajecie mi odczuć, że nie jestem sama. Bardzo doceniam Wasze wsparcie. BARDZO. Dziękuję :*

Jedyny smutek, że za kotkami  będę tęsknić. Zostają w domu pod opieką, ale jak nie tęsknić za tymi moimi dwoma szkrabkami.  Nawet za ich porannym budzeniem. .. szaraczek dużo bardziej lubi się fotografować- tak mnie  żegnała  :)


Dam znać jeśli będę musiała przerwać urlop ;)

poniedziałek, 3 sierpnia 2015

Przedurlopowo

Weekend minął pod znakiem przygotowań do urlopu. W zasadzie miał być jego początkiem, ale mąż dostał wolne dopiero od środy i nie mógł wziąć pełnych dwóch tygodni..  Przełknęłam tę gorzką pigułkę i w ramach oszczędzania urlopu na "jak już będzie dzidzia" ;) postanowiłam w poniedziałek i wtorek też pójść do pracy.  Jeden z tych dni już za mną, jeszcze tylko przeżyć jutro i .... wakacje :)


Wyjazd zaplanowaliśmy też na ostatnią chwilę bo do końca mieliśmy nadzieję, że już takiego typowego urlopu w tym roku nie będzie... a przynajmniej nie we dwójkę. No ale OA ma chyba przerwę wakacyjną i nic się nie dzieje... Cudem udało nam się znaleźć jakiś nocleg nad naszym polskim morzem od przyszłej niedzieli na tydzień, ale na dni od środy do niedzieli jeszcze nic nie mamy. Najwyżej będziemy spać  na plaży lub na campingu (namiot na wszelki wypadek mamy ;)

Jedziemy na Półwysep Helski. I w planie aktywny wypoczynek. Jak w zeszłym roku windsurfing, bierzemy rowery, w tym roku weźmiemy też rakiety do tenisa (gracze z nas nijakie, ale poodbijać bez ładu lubimy a w pobliżu naszej kwatery jest kort ;)  Także w planach jest akywnie, ale mam nadzieję że czasu na leżenie i czytanie książek na plaży też nie zabraknie. Już kilka czeka, żeby je wrzucić do walizki.



Sam weekend był cudny. Trochę pochodziliśmy po sklepach kompletując rzeczy na wyjazd. I zupełnie niechcący (sic!) wpadła do koszyka koszulka.. miałam nie kupować, ale skoro przyszli rodzice kupili sobie pianki na windsurfing to dla dzieciaczka też jest tematycznie. Żeby nie było, że o Tobie nie myślimy, Kruszyno :*



Wieczorem zupełnie przypadkiem w telewizji "Chce się żyć". To dopiero zbieg ogokoliczności. Podwójny, bo na zakupach widziałam, ze DVD z tym filmem jest załączone do "Twojego stylu" i miałam go kupić wychodząć z hali hieprmarketu, ale zapomniałam. Wracam do domu, włączam TV i proszę.... Jakby to Coelho powiedział, wszechświat sprzyja Twojemu pragnieniu :) Sam film nie był zły  (faktycznie  super rola głównego aktora), ale myślę, że bez przeczytania książki nie podobałby mi się aż tak bardzo. W książce dużo bardziej "wchodzimy w głowę" chłopaka z porażeniem mózgowym,  jego przeżycia i uczucia są bardziej namacalne. Relacje z otoczeniem też trochę po macoszemu potraktowane w filmie, wiele rzeczy niedopowiedziane. Polecam - ale po przeczytaniu książki.




Nie dawaliśmy znać do Ośrodka że gdzieś jedziemy albo coś planujemy. Wcześniej to robiliśmy, ale teraz stwierdziliśmy, że nie ma sensu. Znad polskiego morza łatwo wrócić jakby co. Zresztą my nie jesteśmy z tych co często dzwonią, można wręcz powiedzieć, że rzadko. W zasadzie od kwietnia się nie przypominaliśmy. Patrząc na to, że czekamy dłużej niż inne pary z kursu to pewnie źle robimy. No ale za bardzo nie widzę sensu w tym dzwonieniu. Zbieramy się do tego zawsze bardzo długo, a nic z tych telefonów i tak nie wynika. "Trzeba czekać, no nie wiadomo ile, nie da się przewidzieć, cierpliwości"....Ostatnio to nawet mi złudne nadzieje zrobili w kwietniu, bo jakoś tak zasugerowali, ze się biorą "za nasze".. i nawet dopytywali kiedy  dokładnie mnie nie będzie (akurat wtedy dzwoniłam, ze na dwa tygodnie zagranicę wyjeżdżam) i co? wielkie nic. W związku z tym nie dzwonimy. Plan jest, że zadzwonimy pod koniec sierpnia.... No chyba że oni najpierw...


Jak nic do tego czasu się nie podzieje, to będziemy myśleć co dalej...  Zgłaszanie się do innych ośrodków raczej nie wchodzi w grę, nie chcę jeszcze raz przechodzić przez opowiadanie historii o sobie, pseudo-poznawanie się na paru spotkaniach.... AZW się trochę boję.... Nawet nie ze względu na MB, ale bardziej ze względów prawnych- że będą doszukiwać się handlu dziećmi, nieuczciwości, problemów z brakiem możliwości pójścia na urlop macierzyński od razu....  Choć samej AZW nie jestem przeciwna i może kiedyś to będzie droga dla nas...  Nie wiadomo co nas czeka w przyszłości.

Na razie mam wrażenie, że cały proces adopcji jest gdzieś daleko. Czekam na niego bardzo, ale w trakcie kursu, czy wcześniej podczas załatwiania papierów był bardzo namacalny. Teraz jest bardzo odległy, może gdzieś się toczy,  przesuwamy się w górę tej nieistniejącej nie-kolejki.. Ale jest to tak niewidoczne, że czasem mam wrażenie, że nierealne. Może to jest właśnie ten magiczny czas kiedy telefon faktycznie jest zaskoczeniem, kiedy pojawia się znikąd. Z chmur.....

Nie wiem. Na razie będzie urlop. Na razie czas bez zmartwień. Jak Scarlett z Przemineło z wiatrem.. o poważniejszych sprawach "pomyślę jutro..." A dziś wieczorem zjem kukurydze i napiję się cydru. I może zacznę się pakować.





piątek, 31 lipca 2015

Piękno nieoczekiwanego

Odzyskałam po remoncie swój balkon, a wraz z nim mój mały azyl. Stworzoną przez mojego męża skrzynię, na której leży materac, a całość położona we wnęce i skryta za tujami.. Mogę leżeć, popijać kawkę, czytać książki lub nic nie robić.



Cudnie. Zwłaszcza, ze dzięki temu wszystkie moje rośliny balkonowe mogły z powrotem wywędrować na zewnątrz. Pomidorki koktajlowe dostały więcej słońca i mogłam kilka dojrzałych  zjeść na śniadanko.



Książka, którą właśnie skończyłam czytać to "Nella. Piękno Nieoczekiwanego" To w zasadzie pamiętnik, napisany na podstawie bloga pewnej mamy, której drugie dziecko urodziło się z zespołem Downa.  Pierwszy rok ich wspólnego życia, przemiany jaka się w niej dokonuje - od rozpaczy w dniu narodzin po wielkie szczęście na pierwszych urodzinach córeczki.

Ostatnio książki, które kupuję oscylują pośród tematów: adopcja, rodziny zastępcze, dzieci ze specjalnymi potrzebami... Naukowe opracowania na temat adopcji oczywiście  w domu mam.. Ale nie sięgam do nich już. Na razie nie chcę suchych faktów przekazywanych totalnie bez emocji. Wolę te prawdziwe (bądź fikcyjne, ale częściowo inspirowane rzeczywistością)



Powód, że tematyka adopcyjna jest mi bliska jest oczywiście wiadomy. A zespół Downa? Wyszukując na internecie blogów poświęconych adopcji natrafiłam na kilka dotyczących  rodzin, które adoptowały dziecko z zespołem Downa.
Poczułam się bardzo malutka....

Znacie to uczucie, kiedy mówicie komuś o adopcji, a on po chwili konsternacji zaczyna gadkę w stylu: jakie to szlachetne, że nie każdy się na to potrafi zdecydować, pokochać "nieswoje" dziecko i w ogóle jakimi jesteście dobrymi ludźmi wielkiego serca..  i tak dalej.

Wolałabym, żeby już nic nie mówili. Czuję się wtedy jak oszust. Bo to dziecko ratuje MNIE w dużej części. To ono zaspokaja MOJĄ (NASZĄ) potrzebę bycia rodzicami... To ono pozwala nam zrealizować NASZĄ wizję kompletnej rodziny...  A tu ktoś mi mówi jaka jestem szlachetna. Terefere.


Myślę wtedy o tych rodzinach (które znam tylko z blogów albo kont na instagramie) które podjęły się wychować dzieci, z góry wiedząc, że będą wymagały opieki NADZWYCZAJNEJ.
Oczywiście nie wiemy co przyniesie nam los, jakie będzie nasze dziecko...  Ale co innego mieć nadzieję  na zdrowego, uroczego bobasa, który jak każdy (tfu..tfu..) może zachorować, a co innego podjąć świadomą decyzję o stworzeniu rodziny dla dziecka, które już od początku będzie wymagało ekstremalnych nakładów pracy. To te osoby są szlachetne, to one mają wielkie serca, to one są bohaterami.... A tacy zwykli szarzy my? Gdzie to nasze niby bohaterstwo? Gdyby nie nasza potrzeba, pewnie nie zdecydowalibyśmy się na adopcję...

Oczywiście nie zaprzeczam, że adopcja wymaga odwagi. Jasne jest, że trzeba pokonać swoje obawy i lęki, zmierzyć się z nimi.  Ja boję się nieustannie.  Nie wiem czy to kiedyś minie, może kiedy już będziemy razem, to trochę ten lęk spowszednieje.. Ale boję się bardzo- tego nieoczekiwanego, nieznanego... Nie mogę mieć pewności z jakiej rodziny biologicznej będzie moje dziecko, z jakimi problemami będzie musiało się zmierzyć przez  złe wybory swojej mamy biologicznej. Czy sobie poradzę z tą wiedzą? Mam nadzieję, że tak - ale boję się strasznie. Głównie właśnie swojej reakcji. Mojego podejścia do problemów, z którymi przyjdzie się zmierzyć.

Mamy nadzieję, że nasz bobas będzie zdrowy. Ale obserwując (chyba raczej podglądając ;)  życie rodzin z dzieciakami z zespołem Downa uczę się pokory i nabieram więcej pewności, że wszystko będzie dobrze. Widzę nadzieję Mam, miłość rodzeństwa, satysfakcję z małych zwycięstw dokonywanych przez tych wielkich bohaterów każdego dnia.

I widzę, jakie te moje obawy  są często bezpodstawne.  Jak ta miłość do dziecka nadaje wszystkiemu sens. Dalej się boję, czy to moje perfekcyjne ja będzie potrafiło schować swoje oczekiwania i cieszyć się z osiągnięć mojego dziecka, jakie by one nie były.. Bo w moim odczuciu nigdy nie jestem wystarczająco dobra. Pewnie  wynika to  z braku pewności siebie,  bo ciągle mam wrażenie, ze powinnam robić więcej, lepiej... Nie chcę tego przenieść na swoje dziecko.
Mam nadzieję, że podejście mojego męża, który jest chodzącym przykładem cieszenia się tym, co ma, zwycięży.. i nie wygra to moje chore, ambitne ciągle więcej...Boję się, ale mam nadzieję, że miłość nas poprowadzi.

Trochę chaotycznie, ale tak jakoś musiałam sobie pogadać. Nawet nie wiem czy przekazałam choć odrobinę to co chciałam.
Ale pomaga mi to. W tej książce autorka miała wokół siebie bardzo duże grono przyjaciółek... To jest chyba to czego mi brakuje najbardziej w tym momencie. Minusy zmiany miejsca zamieszkania. No i po części pewnie braku otwartości w mówieniu o problemach, bo przecież ciągle się uśmiecham.
Jeszcze jedna myśl mi się nasunęła - przeglądając te blogi zagraniczne (w sumie w większości amerykańskie) zazdroszczę im tej otwartości. Adopcja to normalna rzecz. Można o niej normalnie mówić  i nie bać się głupich uwag sąsiadki czy koleżanki sąsiadki... Ciekawe czy i u nas tak kiedyś będzie....

poniedziałek, 27 lipca 2015

A po burzy słońce

Choć w sumie w kontekście pogody powinnam napisać, a po burzy chmury i deszcz....
Ale życiowo, przynajmniej w kontekście Taty zajaśniało słońce. Po drugiej operacji udało się uratować nogę. Nie jest idealnie, ale biorąc pod uwagę co mogło być, to cieszymy się bardzo.. Bardzo dziękuję za wsparcie i modlitwę.


Jadąc do mojego rodzinnego miasta, znów kolejna "tania książka" wpadła w moje ręce. Przeczytałam jednym tchem.  Ciekawa jestem filmu...  Cieszę się, że znowu wróciłam do czytania.Czuję się przez to znacznie bogatsza.

 Te ostatnie parę dni  obfitowało w emocje, bardzo skrajne emocje... Od obezwładniajacej rozpaczy i smutku po euforię... W tym wszystkim budujące jest,  że niezależnie od naszego podejścia, przeżycie takich chwil umacnia - umacnia mnie jako osobę, jako córkę, i nas jako rodzinę...  na moją ostatnio wątłą psychikę mogło to podziałać druzgocąco, ale stało się na odwrót . Chyba ta sytuacja pozwoliła mi znowu się zdystansować, posegregować sprawy i ustalić priorytety, o których chyba czasem zapominam...


Kiedy już odsapnęłam że z Tatą w porządku, skorzystałam  z okazji, że spędzam kilka cudownych dni tego urlopu na żądanie w moim rodzinnym mieście... Boże, jak ja za nim zatęskniłam. Spacerowałam z siostrą po Starym Mieście (i nie tylko) i jednocześnie czułam się jak u siebie, bo jednak 25 lat robi swoje i każde drogi na skróty, zaułki itp są mi znane. I tyle wspomnień, z każdym miejscem związana jakaś historia....
Z drugiej strony tyle się w nim zmieniło, że czułam się jak turysta. Obserwowałam twarze ludzi i pomimo, że po sposobie jak mówię, nie wyprę się, że jestem Krakowianką to czułam się jakby oni byli u siebie, a ja tylko przejazdem.... Ale moich  miejsc i związanych z nimi wspomnień nikt mi nie zabierze. Nie mogę się doczekać jak będę tam spacerować z wózkiem...
Nasze miejsce w Krakowie.. nasza pierwsza "randka".....


Ciekawe jak to moje życie się ułoży i czy kiedyś tam wrócę... Nie wiem czy chcę. Ta ucieczka "na północ" pod wieloma aspektami była dla mnie ratunkiem.  Po nasze dziecię udaliśmy się jeszcze dalej na północ... Mój mąż na pewno chciałby wrócić, on jest BARDZO rodzinny i tęskni za częstymi kontaktami ze swoją rodziną... Zobaczymy. Na pewno jak pojawi się mały skrzatek to pomoc rodziny by się przydała. Tutaj poza znajomymi jesteśmy zupełnie sami...

Nauczyłam się nie planować za daleko w przód...  Nie chcę się wiązać z jednym miejscem. Przeprowadzka z dzieckiem nie jest łatwa, ale nie niemożliwa... ja w swoim życiu trochę ich już przeżyłam, więc mam niezbity dowód, że się da.. Mam duszę włóczykija i te moje "dorosłe" przeprowadzki, chyba jednak podyktowane były wiecznym szukaniem szczęścia gdzie indziej. Jakby zmiana miejsca miała wypełnić lukę w sercu, sprawić, że znajdę to czego pragnę... A im więcej ich przeżyłam, tym bardziej rozumiem, że przed samą sobą uciec się nie da....

poniedziałek, 20 lipca 2015

Na wesoło.. miało być.

Miałam napisać coś w weekend. To były takie piękne dni.
Zrezygnowaliśmy z wyjazdu ze znajomymi, właśnie po to, żeby leniwie spędzić weekend zamiast tłuc się samochodem 300 km w jedną stronę i bardziej się chyba umęczyć niż wypocząć..


Leniwy, ale też efektywnie wykorzystany czas. Kupiliśmy płytki na balkon (przymusowo, bo wspólnota remontowała izolację na balkonach) i przy okazji kupiliśmy płytki do kuchni nad blat. Do tej pory 3 lata się zbieraliśmy, nie mogąc się zdecydować czy chcemy szybę, czy płytki  czy coś jeszcze innego.. Najlepsze zakupy robi się jednak przy okazji... Potem w Lidlu kupiliśmy sobie nowe koszulki na rower, tych nigdy dosyć... W końcu mieliśmy czas żeby kupić  i przygotować kurki, których jakoś w tym roku mało. Liczyłam, że zjemy coś dobrego z kurkami na Mazurach w zeszłym tygodniu, ale w knajpach mówili, że po prostu nie ma ich w lesie. Na szszęście w Lidlu były...



Wybraliśmy łóżeczko i kocyk. Wieczorkiem cydr i dobry film. Polecam. Spłakałam się trochę, ale bardzo ciepła opowieść o byciu innym, o dorastaniu i o tym, że  w pewnym momencie trzeba dać dziecku rozwinąć skrzydła i wyfrunąć z gniazda. Jeszcze nie mamy dzieciątka a oglądając ten film, miałam momenty, że zastanawiałam się, jak ja to przeżyję, gdy moje dzieci dorosną ;)


W niedzielę pojechaliśmy na wycieczkę rowerową i (choć upalnie) było super.
No i właśnie na tym powinien się weekend zakończyć.....
Szkoda, że nie napisałam. To byłby przynajmniej wesoły post... 


Niestety taki nie będzie. W niedzielę późnym wieczorem mój Tata wylądował na SOR z niedokrwieniem kończyny dolnej. A o 15-tej z nim rozmawiałam przez telefon i było wszystko dobrze. Jeszcze mu wysyłałam zdjęcia z rowerów i z obiadu kurkowego.   To niestety nie był jego pierwszy raz. Tę samą nogę miał operowaną 2 lata temu. Niestety nie zmienił stylu życia. Papieros dalej jego przyjacielem był.... Na moje prośby i groźby, reagował zdawkowym, że przecież dobrze się czuje.. Kaszlał też potwornie... Twierdził, że miał robioną spirometrię i wyszła idealnie. Ja głupia wierzyłam. Powinnam była na piśmie wszystkiego żądać.
Teraz mam do siebie wyrzuty. Że mogłam go bardziej za fraki ciągać po lekarzach, że mogłam być bardziej stanowcza..  Że to, że tamto..  Mieszkamy daleko od siebie, 300km. Ale ciągle jesteśmy w kontakcie i ciągle "wszystko było dobrze...."  :(

Dziś miał operację. Nie zniósł dobrze znieczulenia. Płuca jednak nie tak idealne jak Tata twierdził,  pewnie POCHP jednak  ma...  Leży na OIOM-ie. Nie ma odwiedzin. Zresztą na razie jest jeszcze w sedacji.  Siedzę w domu i cholera mnie bierze. To pisanie pomaga zebrać myśli...
Noga niestety pomimo różnych metod zastosowanych przez chirurga naczyniowca dalej zimna...  :( Modlę się. Błagam o cud...  Kolejny raz targuję się z Bogiem. Czasem wątpię czy On mnie w ogóle słucha.  Jutro będzie rozmowa z chirurgami i decyzja co dalej.

Nie, nie płaczę. Nie mam już łez. Jestem zła. Kolejny raz. Na niego, że mnie nie słuchał, na siebie, że byłam mało stanowcza.... Kolejny raz najbardziej zła jestem na los.  Co ta moja rodzina zrobiła w poprzednim życiu?

Dziś na telefonie mama -martwi się o Tatę.. A i tak ma dość smutków...  Z jej mężem też się pogorszyło. Miał zatorowość płucną,  i choć teraz już jest to pod kontrolą, to dłuższe unieruchomienie go w łóżku sprawiło, że teraz ma problem z chodzeniem. W zasadzie nie chodzi. Musi organizować wózek, specjalistyczne łóżko do domu..  Mama  pyta mnie  czy powinni dalej kontynuować chemioterapię. Każda rada jaką dam, będzie zła.... Już nie ma dobrego rozwiązania. Tylko mniejsze zło... :(

Tak bardzo chcę im wszystkim pomóc, wziąć na siebie ten smutek...  ale tak bardzo nie mam już siły. Na te decyzje, na te problemy. Jestem zmęczona. Ile jeszcze mogę znieść? Jak bardzo jeszcze doświadczy mnie los?
What doesn't kill you, makes You stronger... Tyle, że ja już nie chcę być silniejsza. Wystarczy mi.






Boże, usłysz mnie dziś. Zaczekam na telefon.... ile trzeba, choćby długo... Ale jeśli jest jakaś pula wysłuchanych modlitw, to moją przeznacz dziś na zdrowie Taty...... :( 

Proszę o modlitwę....

piątek, 17 lipca 2015

A thousand years...

Zawsze w ważnych wydarzeniach życiowych towarzyszyła mi muzyka. Inna gdy mi było smutno, inna gdy wesoło..  Czasem zgodna z nastrojem, czasem wręcz odwrotnie by ten humor odmienić...

Ważne sytuacje życiowe nierozerwalnie kojarzą mi się zawsze z konkretną  piosenką. Czasem zupełnie przypadkowo, bo akurat taka była popularna, a czasem świadomie wyszukiwałam te, które były zgodne z moimi uczuciami. Zresztą jakoś tak mam, że szybko wyłapuję teksty piosenek i później od razu przychodzą do mnie gdy ich potrzebuję...


W telefonie do numeru  OA przypisany jest konkretny  dzwonek. Ta piosenka.
Kiedy tylko ją usłyszałam od razu miałam ochotę ją  nucić mojemu dzieciaczkowi z chmur.


I have died every day waiting for you
Darling, don't be afraid I have loved you
For a thousand years
I'll love you for a thousand more


And all along I believed I would find you
Time has brought your heart to me
I have loved you for a thousand years
I'll love you for a thousand more


Często jej słucham . Ale niecierpliwie czekam, aż usłyszę ją w telefonie! :)


środa, 15 lipca 2015

Ukojenie

Poszłam dziś biegać. Zgodnie z założeniem, że koniec użalania się nad sobą.
Wydarzenia z pracy trochę mnie przytłoczyły (dodatkowe kilogramy też, więc suma summarum bieganie będzie dobre dla obu spraw)

Jak zakładałam konto na bloggerze (po to żeby nie komentować na  ulubionych blogach jako Anonim) i nazwałam się "zabiegana" to był okres w moim życiu, w którym wszystko szło, a w zasadzie BIEGŁO do przodu.  Wkręciłam się w bieganie (mimo że wcześniej tego nienawidziłam)  i zdrowy styl życia, biegałam po 11-12 km, przygotowywałam się do półmaratonu, w pracy też byłam bardzo "zabiegana" - jak to mój kolega z pracy mówi, miałam wtedy swoje złote czasy. W sprawach dzieciowych - zapisaliśmy się do OA, czekaliśmy na kurs i oczywiście byliśmy pełni nadziei i przekonani, że my akurat nie będziemy długo czekać :)



I nagle wszystko się posypało. Kontuzja kolana pozbawiła mnie mojego (wtedy już ukochanego) sportu na pół roku, w pracy się podziało jak się podziało (i dalej jest źle), oczekiwanie na telefon też już zaczęło boleśnie dawać się we znaki...  No zewsząd jakieś niepowodzenie. Nagle popadłam w marazm. Nie miałam ochoty na nic. I tak to trwało i trwało, za długo....

Na wiosnę  postanowiłam się "wziąć za siebie". Zaczęłam znowu biegać, choć szło mi to bardzo opornie... Nie mogłam odnaleźć tej dawnej pasji. Dziś wiem czemu. To bieganie,  które uwielbiałam nie było dla mnie sportem. Pokochałam je, dlatego że czas, który na nie  przeznaczałam (od 30 do 75minut)  z słuchawkami w uszach i ulubioną muzyką, to był czas na moje rozmowy z samą sobą. Na posegregowanie wydarzeń, na zrozumienie swoich potrzeb i uczuć, na odreagowanie smutków i stresów. Wewnętrzne dysputy o sensie istnienia  i przyziemne plany na dalsze życie.



Dziś to zrozumiałam. Próbując wrócić do grafiku biegania na wiosnę chodził ze mną mój mąż. Przestał to być czas tylko dla mnie. Lubiłam z nim biegać, ale to wspólne bieganie to był SPORT. A nie tego potrzebowałam.

Zrozumiałam to dziś kiedy biegłam i płakałam (ja chyba za dużo płaczę? mhm.... ten blog mi powoli to uświadamia... na szczęście biegam po lasku, w którym rzadko kogoś mijam i nie wychodzę na totalną wariatkę ;)  Myślałam cały czas o tym jak wiele straciłam przez paskudną zawiść niedowartościowanego człowieka, któremu ufałam i dałam się oszukać.
Podczas biegu płakałam jeszcze  tylko raz.  W połowie marca. Wtedy u męża mojej mamy, który również dla nas jest  bardzo bliski, zdiagnozowano ciężką chorobę. Tą z nazwą na 3 litery. Tego dnia dostał hist-pat i miał rezonans głowy i PET całego ciała.. Nie mogłam poradzić sobie z emocjami i poszłam biegać. Biegłam dopóki nie miałam już siły płakać...
 Biegłam i modliłam się o to, żeby nie było przerzutów, żeby możliwe było leczenie operacyjne... Targowałam się z Panem Bogiem- "mogę nie dostać telefonu jeszcze baaaaaardzo długo, ale spraw, żeby był operacyjny..." Tak jakby była tylko pewna limitowana dawka wysłuchanych modlitw...   Wmawiałam sobie, że jak zobaczę  gdzieś krokusy albo przebiśniegi  pośród ostatków śniegu, to przerzutów nie będzie. Kwiatków zobaczyłam wiele. Niestety równie wiele wyszło zmian w mózgu.... Ale walczymy. O każdy dzień. Ale to temat na osobny wpis..... :(


Tamten bieg dał mi ukojenie. Dziś przypomniałam sobie to uczucie. I choć powody tych "biegowych łez"  były tak diametralnie różne- bo jeden ważny, a drugi tak naprawdę błahy (bo w końcu praca to TYLKO praca)  to już wiem co robiłam źle próbują wrócić na biegowe ścieżki. Napisałam od razu do męża sms, że przepraszam go bardzo, ale od teraz  będę biegać sama.... :)

Dziś w słuchawkach leciała  Alicia Keys. I jak już usłyszałam piosenkę "Send me an angel" to całkiem się rozkleiłam. Boże - przyślij mi już mojego Aniołeczka kochanego!

Zawiść

Okropne uczucie. Niszczy wszystko co stoi na drodze. Zostałam jej ofiarą...
To dlatego od roku jest mi źle w pracy...   A wcześniej miałam dobrze. Podejrzewałam, że ktoś coś na mnie musiał powiedzieć do szefa, bo nagle z dnia na dzień, z osoby, w którą inwestowano i szkolono stałam się persona non grata. Zmiana była diametralna. Nie to, że ja jestem przewrażliwiona, ale wszyscy pytali mnie co się stało, wszyscy to odczuli.  Nie miałam nic na sumieniu. Nie wiedziałam o co chodzi.

Do tego tygodnia. W tym tygodniu wszystko stało się jasne. Dowiedziałam się, kto był życzliwy. Nie wiem tylko jakie bzdury były nagadane. Ale wiem, że były.
Przez osobę,  która przez ostatni rok udawała przyjaciela. Tu kawka, tam herbatka, obiadek, ploteczki...  Wspólne zastanawianie się kto mi "zrobił przysługę"....  A ja wierzyłam, ufałam.
Nikt (tzn szef) nie wziął mnie na rozmowę, nie skonfrontował bzdurnych informacji.


Boli. Bardzo boli. Nie wiem czy jestem bardziej zła na tę koleżankę, czy bardziej smutna, że przez nią diametralnie zmieniło się moje zawodowe życie. I dlaczego?
Bo była zazdrosna. Jej tak dobrze nie szło.

Ona nie wie o naszym problemie. Dla niej od zewnątrz byłam tylko tą dziewczyną, której się wszystko udaje. Tą, która ma szczęśliwe małżeństwo,  fajnych znajomych, podróżuje, ma ciekawe wakacje i odnosi sukcesy w pracy.  Za dobrze mi szło. Co tam, że wracałam do domu i płakałam, bo w moim odczuciu nie miałam nic.  Nie sądź książki po okładce mówią. Nie oceniaj  człowieka po uśmiechu na twarzy...


Zazdrość znam. To nieprzyjemne ukłucie w sercu, na widok ciężarnej znajomej ledwo po ślubie, na widok fejsowego zdjęcia w stylu "Witamy na świecie"... Ale to chwilowe ukłucie i zazdrość, która się pojawia na ułamek sekundy od razu zastępowana jest przez szczerą radość, że ktoś jest szczęśliwy. Bo jak tu się nie cieszyć z uśmiechu bobasa lub pięknego ciążowego brzusia. Cieszyłam się radością innych. Mój smutek oczywiście zostawał, ale to było uczucie dotyczące MNIE. Nigdy nie nakierowane na drugą osobę, której się udało.
Sukcesy innych tylko motywowały mnie do działania.  Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, by chcieć komuś zaszkodzić, bo W MOIM ODCZUCIU  ma lepiej. Może nie ma. Może stracił mamę w dzieciństwie lub jego bliski jest chory.  Niektórzy swoją walkę toczą w ciszy....



Rodzice nauczyli mnie nie iść po trupach. Robić swoje i dążyć do celu, ale nie budować swojego szczęścia na nieszczęściu innych. Nie przygotowali mnie na nieczystą grę. Nie pasuję do wyścigu szczurów. Mimo tego mojego staroświeckiego podejścia, udawało mi się. Na przekór tym, którzy starali się za mocno i rozpychali się łokciami ignorując drugiego człowieka.
Jak widać udawało mi się do czasu. Byłam "za szczęśliwa".  No to teraz cierpię. Ktoś na świecie jest z tego powodu szczęśliwszy...No ale ja przynajmniej co dzień rano mogę sobie spojrzeć w oczy i nie mieć wyrzutów sumienia, że ktoś przeze mnie cierpi.

Wmawiam sobie, że karma istnieje. Że dobre uczynki będą wynagrodzone. To nie jest koniec. Wszystko się ułoży jeszcze.