Cudnie. Zwłaszcza, ze dzięki temu wszystkie moje rośliny balkonowe mogły z powrotem wywędrować na zewnątrz. Pomidorki koktajlowe dostały więcej słońca i mogłam kilka dojrzałych zjeść na śniadanko.
Książka, którą właśnie skończyłam czytać to "Nella. Piękno Nieoczekiwanego" To w zasadzie pamiętnik, napisany na podstawie bloga pewnej mamy, której drugie dziecko urodziło się z zespołem Downa. Pierwszy rok ich wspólnego życia, przemiany jaka się w niej dokonuje - od rozpaczy w dniu narodzin po wielkie szczęście na pierwszych urodzinach córeczki.
Ostatnio książki, które kupuję oscylują pośród tematów: adopcja, rodziny zastępcze, dzieci ze specjalnymi potrzebami... Naukowe opracowania na temat adopcji oczywiście w domu mam.. Ale nie sięgam do nich już. Na razie nie chcę suchych faktów przekazywanych totalnie bez emocji. Wolę te prawdziwe (bądź fikcyjne, ale częściowo inspirowane rzeczywistością)
Powód, że tematyka adopcyjna jest mi bliska jest oczywiście wiadomy. A zespół Downa? Wyszukując na internecie blogów poświęconych adopcji natrafiłam na kilka dotyczących rodzin, które adoptowały dziecko z zespołem Downa.
Poczułam się bardzo malutka....
Znacie to uczucie, kiedy mówicie komuś o adopcji, a on po chwili konsternacji zaczyna gadkę w stylu: jakie to szlachetne, że nie każdy się na to potrafi zdecydować, pokochać "nieswoje" dziecko i w ogóle jakimi jesteście dobrymi ludźmi wielkiego serca.. i tak dalej.
Wolałabym, żeby już nic nie mówili. Czuję się wtedy jak oszust. Bo to dziecko ratuje MNIE w dużej części. To ono zaspokaja MOJĄ (NASZĄ) potrzebę bycia rodzicami... To ono pozwala nam zrealizować NASZĄ wizję kompletnej rodziny... A tu ktoś mi mówi jaka jestem szlachetna. Terefere.
Myślę wtedy o tych rodzinach (które znam tylko z blogów albo kont na instagramie) które podjęły się wychować dzieci, z góry wiedząc, że będą wymagały opieki NADZWYCZAJNEJ.
Oczywiście nie wiemy co przyniesie nam los, jakie będzie nasze dziecko... Ale co innego mieć nadzieję na zdrowego, uroczego bobasa, który jak każdy (tfu..tfu..) może zachorować, a co innego podjąć świadomą decyzję o stworzeniu rodziny dla dziecka, które już od początku będzie wymagało ekstremalnych nakładów pracy. To te osoby są szlachetne, to one mają wielkie serca, to one są bohaterami.... A tacy zwykli szarzy my? Gdzie to nasze niby bohaterstwo? Gdyby nie nasza potrzeba, pewnie nie zdecydowalibyśmy się na adopcję...
Oczywiście nie zaprzeczam, że adopcja wymaga odwagi. Jasne jest, że trzeba pokonać swoje obawy i lęki, zmierzyć się z nimi. Ja boję się nieustannie. Nie wiem czy to kiedyś minie, może kiedy już będziemy razem, to trochę ten lęk spowszednieje.. Ale boję się bardzo- tego nieoczekiwanego, nieznanego... Nie mogę mieć pewności z jakiej rodziny biologicznej będzie moje dziecko, z jakimi problemami będzie musiało się zmierzyć przez złe wybory swojej mamy biologicznej. Czy sobie poradzę z tą wiedzą? Mam nadzieję, że tak - ale boję się strasznie. Głównie właśnie swojej reakcji. Mojego podejścia do problemów, z którymi przyjdzie się zmierzyć.
Mamy nadzieję, że nasz bobas będzie zdrowy. Ale obserwując (chyba raczej podglądając ;) życie rodzin z dzieciakami z zespołem Downa uczę się pokory i nabieram więcej pewności, że wszystko będzie dobrze. Widzę nadzieję Mam, miłość rodzeństwa, satysfakcję z małych zwycięstw dokonywanych przez tych wielkich bohaterów każdego dnia.
I widzę, jakie te moje obawy są często bezpodstawne. Jak ta miłość do dziecka nadaje wszystkiemu sens. Dalej się boję, czy to moje perfekcyjne ja będzie potrafiło schować swoje oczekiwania i cieszyć się z osiągnięć mojego dziecka, jakie by one nie były.. Bo w moim odczuciu nigdy nie jestem wystarczająco dobra. Pewnie wynika to z braku pewności siebie, bo ciągle mam wrażenie, ze powinnam robić więcej, lepiej... Nie chcę tego przenieść na swoje dziecko.
Mam nadzieję, że podejście mojego męża, który jest chodzącym przykładem cieszenia się tym, co ma, zwycięży.. i nie wygra to moje chore, ambitne ciągle więcej...Boję się, ale mam nadzieję, że miłość nas poprowadzi.
Trochę chaotycznie, ale tak jakoś musiałam sobie pogadać. Nawet nie wiem czy przekazałam choć odrobinę to co chciałam.
Ale pomaga mi to. W tej książce autorka miała wokół siebie bardzo duże grono przyjaciółek... To jest chyba to czego mi brakuje najbardziej w tym momencie. Minusy zmiany miejsca zamieszkania. No i po części pewnie braku otwartości w mówieniu o problemach, bo przecież ciągle się uśmiecham.
Jeszcze jedna myśl mi się nasunęła - przeglądając te blogi zagraniczne (w sumie w większości amerykańskie) zazdroszczę im tej otwartości. Adopcja to normalna rzecz. Można o niej normalnie mówić i nie bać się głupich uwag sąsiadki czy koleżanki sąsiadki... Ciekawe czy i u nas tak kiedyś będzie....