Tak. Potrzebuję przerwy. Nie chcę tutaj pisać samych negatywnych przemyśleń, to nie jest tak, że ja wiecznie smutna jestem przecież... Może zacznę od pozytywnych wydarzeń, później tylko wspomnę o cotygodniowej dawce "kopa w dupę od losu" (przepraszam za wyrażenie, ale inaczej się nie da) i po tym nastanie dłuższa przerwa w oczekiwaniu na coś weselszego...
No to z pozytywów urlop doszedł do skutku. Muffiny z gruszką i imbirem (jedne z moich ulubionych) już upieczone na 1300km podróży autem... Kotki do Babci, a my w drogę.
A co do tych kopniaków od losu, to nie daje mi on odpocząć w tym roku. Co parę dni MUSI się coś wydarzyć. W sumie nie powinnam być zaskoczona. Chyba nawet nie umiałam się za bardzo smucić.. tylko przyjęłam to jako kolej rzeczy..
Okradziono nas. W zasadzie mnie, bo ukradli "tylko" moje rzeczy. Włamano się nam do mieszkania, skradziono "małe" rzeczy. Takie łatwe do schowania w kieszeni.
Nie lubię chodzić w biżuterii, jako jedyną ozdobę noszę zegarki, więc były one dobrej jakości. Były - bo został mi tylko jeden, w którym danego dnia chodziłam.
Podsumowując: 4 dobre zegarki, 200euro, trochę innej biżuterii i co najcenniejsze dla mnie i jedyne czego nie da się zastąpić już nigdy....... Obrączkę i pierścionek zaręczynowy.
No szlag niech trafi tego złodzieja. Żeby ukraść obrączkę to już trzeba być skur.... :( Także mam nauczkę,że w niej nie chodziłam (w pracy i tak zdejmuję ... ) Piąta rocznica w październiku będzie bez obrączki już. Mąż mówi, że zdążymy zrobić dla mnie nową.. ale to już nie będzie ta sama... :(
Nie wiem dokładnie kiedy, nie wiem dokładnie kto- choć przypuszczenia mam. Początkowo podejrzewałam gościa od kładzenia płytek, bo on miał dostęp do kluczy.. ale jak zaczęliśmy szukać to brakuje nam jednego kompletu kluczy. Nie wiem czy ktoś mi je ukradł z torebki, czy gdzieś mi wypadły (no ale przecież zauważyłabym???) .. ale nawet jeśli wypadły, to ktoś musiałby iść za mną. Chyba że wypadły na klatce. Ciagle kręcili się robotnicy remontujący mieszkanie obok naszego... Dowodów żadnych nie mamy. Przez to, że jednych kluczy nie ma, nie możemy rzucać bezpodstawnych oskarżeń na być może niewinnych ludzi. Taki los.
Staram się myśleć pozytywnie. Naprawdę mogli ukraść więcej.
Nasze laptopy, moją lustrzankę, kamerkę Męża, itp itd..... Zastanawialiśmy się czy to nie była taka pierwsza wizyta, sprawdzająca -bo faktycznie wszystko poodkładali na miejsce, wyjęli zegarki z pudełek i zamknęli te pudełeczka... Gdyby nie to, że mamy tydzień urlopu i szukałam tych Euro to byśmy się może później zorientowali... Albo dopiero jakby ukradli większe gabarytowo przedmioty..
Dziwny ten złodziej był. Mężowy złoty łańcuszek i jego zegarek (też
dobry)zostawili... Nasze pulsometry Garmina do biegania też zostawili,
mimo że warte więcej niż zegarki.... Te rzeczy były w tej samej szufladzie co te skradzione.
Do salonu nie weszli w ogóle.
Stamtąd nic nie wzięli. Tylko z sypialni. Może dlatego, że tam zasłonięte
żaluzje, może bali się, że kamerka do Skype'a znad telewizora jest
aktywna?
Najgorsze jest to, że moje poczucie bezpieczeństwa jest w strzępach.. Baaa, nie ma go wcale. Za każdym razem jak wracam do domu boję się, czy wszystko będzie na miejscu. Wychodząc chowam laptop do szafy pod ubrania. Irracjonalnie.. Przecież zmieniliśmy zamki..... No ale okradli mnie też, a może właśnie głównie, z poczucia bezpieczeństwa.
Mimo wszystko wyjeżdżamy. Na tydzień. Zostawiliśmy amatorski monitoring w domu. I krzesło dosunęliśmy pod klamkę drzwi frontowych. Irracjonalnie.
Na balkonie zostały wrzosy. Niby oznaczają ochronę....
Dość czekania. Życie trwa.
niedziela, 20 września 2015
środa, 16 września 2015
Chcę więcej...
Nie mam siły, no może raczej weny pisać.. każdy dzień jest zasadniczo taki sam.
Praca, dom, obiad, praca, wolny weekend, pracujący weekend.. Już powoli tracę rachubę jaki jest dzień tygodnia.
Z drugiej strony chcę mieć ten pamiętnik. Chcę wiedzieć co czułam, co robiłam kiedy rodziło się moje dziecko.. Czy czułam, że to dzień, który zmieni moje życie? Czy byłam dziwnie wesoła czy melancholijnie smutna?
Dobrze, że jest aparat w komórce. Jakoś tak mam, ze co dzień robię nim zdjęcia. Choćby moich kotków. Może akurat dzięki temu przypomnę sobie ten ważny dzień.. Czy on się już wydarzył? Czy dopiero będzie? Ciągle się nad tyim zastanawiam...
Czy piekłam wtedy szarlotkę czy kłóciłam się z mężem?
(Sezon na szarlotki i herbatki z cytryną i miodem rozpoczęty.... )
Brakuje mi bliskości. Brakuje mi kontaktów międzyludzkich. Ta wirtualna rzeczywistość to jednak dla mnie za mało....
Chcę odwagi, by te moje relacje z ludźmi w realu były bliższe. Wiem, że aby tak się stało muszę się otworzyć. Muszę wystawić na zewnątrz swoje kruche ja, które wiele razy było zranione. I boi się . Jak cholera.
Ale inaczej się nie da.
Tylko jak to zrobić? Jak przestać się bać..
Znam odpowiedź, wiem, że jest prosta. Trzeba podjąć ryzyko. Skoczyć na głębię...
Tylko co jeśli się nie uda?
Praca, dom, obiad, praca, wolny weekend, pracujący weekend.. Już powoli tracę rachubę jaki jest dzień tygodnia.
Z drugiej strony chcę mieć ten pamiętnik. Chcę wiedzieć co czułam, co robiłam kiedy rodziło się moje dziecko.. Czy czułam, że to dzień, który zmieni moje życie? Czy byłam dziwnie wesoła czy melancholijnie smutna?
Dobrze, że jest aparat w komórce. Jakoś tak mam, ze co dzień robię nim zdjęcia. Choćby moich kotków. Może akurat dzięki temu przypomnę sobie ten ważny dzień.. Czy on się już wydarzył? Czy dopiero będzie? Ciągle się nad tyim zastanawiam...
Czy piekłam wtedy szarlotkę czy kłóciłam się z mężem?
(Sezon na szarlotki i herbatki z cytryną i miodem rozpoczęty.... )
Brakuje mi bliskości. Brakuje mi kontaktów międzyludzkich. Ta wirtualna rzeczywistość to jednak dla mnie za mało....
Chcę odwagi, by te moje relacje z ludźmi w realu były bliższe. Wiem, że aby tak się stało muszę się otworzyć. Muszę wystawić na zewnątrz swoje kruche ja, które wiele razy było zranione. I boi się . Jak cholera.
Ale inaczej się nie da.
Tylko jak to zrobić? Jak przestać się bać..
Znam odpowiedź, wiem, że jest prosta. Trzeba podjąć ryzyko. Skoczyć na głębię...
Tylko co jeśli się nie uda?
wtorek, 8 września 2015
Co dobrego
Ostatnie lato obfitowało w nieszczęścia. Miałam wrażenie, że jak tylko odetchnęłam i zażegnałam jeden kryzys, przychodził następny. Może tak to już w życiu bywa, ale w te parę miesięcy przerwy między tymi wydarzeniami zrobiły się niebezpiecznie krótkie. Ramię wstępujące sinusoidy nie zdążyło osiągnąć poziomu wyjściowego i znów zaczynał się spadek formy.
Takie miałam wrażenie przynajmniej. Postanowiłam spisać te dobre rzeczy, które się wydarzyły. Chyba po to żeby pokazać samej sobie, że nie jest aż tak źle. Baaaa.. Były momenty kiedy wydawało się, że wygrałam los na loterii....
Co się podziało dobrego? Co powinnam docenić?
--> Cudowne wakacje. 1,5 tygodnia sportu, książek, lenistwa. Wszystkiego po trochę - dokładnie tyle, ile się danej rzeczy chciało. Bez martwienia się o pracę, bez wiecznego czekania i myślenia kiedy zadzwoni telefon. Totalny luz. Był i rower, był i tenis, i plażing. Nawet w międzyczasie parę grzybków się znalazło i będzie z nich może zupa grzybowa ;)
--> Podszkoliłam się w windusrfingu. Pierwszy raz próbowałam w zeszłym roku i naprawdę spodobało mi się to. Pierwsze ślizgi z zawrotną (przynajmniej dla mnie;) prędkością i to uczucie wolności, kiedy słona woda pryska na ciało, a wiatr rozwiewa włosy. Poza tym to uczucie, że z czymś idę do przodu, w czymś jestem co raz lepsza. Po prostu satysfakcja.
--> Poukładałam priorytety. Zdystansowanie się od pracy na tyle, by nie miała ona bezpośredniego wpływu na mój nastrój i samopoczucie. Po prostu chyba zrozumiałam, że w dotychczasowym miejscu pracy muszę tylko jakiś czas jeszcze "dopracować, przepracować". Czerpiąc dla siebie tyle co mogę, co głównie polega na SAMOrozwoju, bo od tych moich PSEUDOautorytetow w pracy uczyć się nie chce. Powinnam już jakiś czas temu zmienić swoje oczekiwania i nie popadać we frustrację. To TYLKO praca. Ludzie w niej to ZNAJOMI z pracy. Raczej nie więcej.
--> Uratowana noga Taty. Dzięki Bogu! Tyle chyba w temacie, bo nic więcej dobrego się w tym temacie napisać nie da. Jakiekolwiek zgłębianie tej kwestii to smutek, że dalej nie robi nic by powstrzymać progresję choroby i marnuje sobie życie...
--> Powrót do biegania. Będzie jeszcze lepiej. Upały się skończyły, liczę że nastaną niedeszczowe złotojesienne dni, kiedy bieganie po lesie to jest po prostu nieziemskie przeżycie, tak jest pięknie.
--> Decyzja o wrześniowym urlopie. A co! nie ma co marnować czasu, z dzieciaczkiem nie będzie można tak aktywnie spędzać urlopu, przynajmniej na początku, więc może jednak jeszcze jeden "ostatni" urlop przed rodzinnymi wakacjami?
--.> Nowe płytki na balkonie i w końcu płytki w kuchni nad blatem. Mała rzecz a cieszy. Zawsze będzie mniej wkurzać ta wiecznie pochlapana ściana nad blatem. Już mnie strasznie denerwowała. Nasze mieszkanko pewnie nigdy nie będzie do końca "wykończone", np łazienki nie remontowaliśmy tak generalnie po poprzednich właścicielach, tylko jakieś małe przeróbki- i pewnie już w całości jej nigdy nie zmienimy. No chyba, że nasze plany docelowej zmiany na więcej niż 2 pokoje szlag trafi.
--> 70 rocznica ślubu Dziadków męża. Tak. SIEDEMDZIESIĄTA! wiecie jaka to? KAMIENNA. Chyba gorszej nazwy nie ma. O przepraszam, jest. 80-ta to dębowa. Kojarzy mi się to tylko z nagrobkiem i trumną. Tfu, tfu, okropne nazwy. Za to cudowne wspólne życie. Cudne obchody rocznicy w gronie w zasadzie tylko najbliższej rodziny (dzieci, wnuki i prawnuki) która i tak jest na tyle liczna, że wypełniła cały wiejski kościółek. Przygotowaliśmy dla niech zdjęcia z poprzednich okrągłych (co 5 lat ) rocznic. Bardzo wzruszające było patrzeć na ich szczęście. Na zdjęciach widać jak się wszyscy zmieniali. Śmiechu było przez to!!! Oby do 75-tej. Dla takich chwil naprawdę warto żyć.
--> Mąż . Chyba jednak powinien znaleźć się na początku jakiejkolwiek listy pozytywów. Jako constans, wartość niezmienna . Nie wiem jak bym dala rade bez niego. Nie wydarzył się oczywiście przez ostatnie dwa miesiące, nie jest to żadna nowość, ale gdyby nie on to byłaby w dużo gorszej formie psychicznej.
--> Założenie bloga. Poczucie jak bardzo człowiek nie jest sam i że tyle z Was ma podobne problemy, podobne rozmyślania, i możemy krótkim lub dłuższym słowem wesprzeć się wzajemnie jest czymś dla mnie bardzo nieoczekiwanym. Dzięki Wam czuję się podbudowana. Ciesze się, że tu się znalazłam, że Wy odnalazłyście mnie . I choć nie o wszystkim jeszcze umiem tutaj mówić, a w zasadzie pisać, to myślę, że z czasem będzie coraz lepiej. Dziękuję! :*
Jakby nie było te rzeczy, które wymieniałam to nie są wcale takie małe radości. Pewnie tych mniejszych, takich codziennych jest o wiele więcej, lecz ciężko pamiętać o nich z perspektywy dwóch miesięcy. Chociażby wczorajsze: "lubię ciocię" od 3-letniej bratanicy męża, siatka pysznych malinowych pomidorów od babci (stała po nie pół godziny w kolejce na rynku, w mieście takich nie ma! :), komplement od dawno niewidzianej cioci, że niby mam ładną cerę... Niby głupoty.
Ale ważne, najważniejsze. Z nich się składa to nasze całe życie. I będę doceniać te rzeczy, na nich się koncentrować. A co! Nikt mi nie zabroni! ;) (W sumie powinnam napisać, że będę się UCZYĆ doceniać te rzeczy, a nie mądrzyć się, że niby tak już robię ;)
Bo po drodze po te wielkie marzenia, spełnia się setki pragnień, zdarza się tyle pięknych chwil, które wydają się z pozoru tak błahe, ze nikt nie nadaje im rangi "marzenia" czy "szczęścia". Ale co by było gdyby ich nie było? Czy dalej marzyłabym o tym WIELKIM marzeniu, o swoim WIELKIM szczęściu?
Dziękuję za to co mam. Na pewno nie mam najgorzej. Nie mam tez najlepiej, to jasne. W końcu jestem Polką, wiec narzekanie i oglądanie się kto ma lepiej mam we krwi ;)
Mówię dobranoc z uśmiechem na twarzy. Rano postaram się powitać dzień tak samo.
Takie miałam wrażenie przynajmniej. Postanowiłam spisać te dobre rzeczy, które się wydarzyły. Chyba po to żeby pokazać samej sobie, że nie jest aż tak źle. Baaaa.. Były momenty kiedy wydawało się, że wygrałam los na loterii....
Co się podziało dobrego? Co powinnam docenić?
--> Cudowne wakacje. 1,5 tygodnia sportu, książek, lenistwa. Wszystkiego po trochę - dokładnie tyle, ile się danej rzeczy chciało. Bez martwienia się o pracę, bez wiecznego czekania i myślenia kiedy zadzwoni telefon. Totalny luz. Był i rower, był i tenis, i plażing. Nawet w międzyczasie parę grzybków się znalazło i będzie z nich może zupa grzybowa ;)
--> Podszkoliłam się w windusrfingu. Pierwszy raz próbowałam w zeszłym roku i naprawdę spodobało mi się to. Pierwsze ślizgi z zawrotną (przynajmniej dla mnie;) prędkością i to uczucie wolności, kiedy słona woda pryska na ciało, a wiatr rozwiewa włosy. Poza tym to uczucie, że z czymś idę do przodu, w czymś jestem co raz lepsza. Po prostu satysfakcja.
--> Poukładałam priorytety. Zdystansowanie się od pracy na tyle, by nie miała ona bezpośredniego wpływu na mój nastrój i samopoczucie. Po prostu chyba zrozumiałam, że w dotychczasowym miejscu pracy muszę tylko jakiś czas jeszcze "dopracować, przepracować". Czerpiąc dla siebie tyle co mogę, co głównie polega na SAMOrozwoju, bo od tych moich PSEUDOautorytetow w pracy uczyć się nie chce. Powinnam już jakiś czas temu zmienić swoje oczekiwania i nie popadać we frustrację. To TYLKO praca. Ludzie w niej to ZNAJOMI z pracy. Raczej nie więcej.
--> Uratowana noga Taty. Dzięki Bogu! Tyle chyba w temacie, bo nic więcej dobrego się w tym temacie napisać nie da. Jakiekolwiek zgłębianie tej kwestii to smutek, że dalej nie robi nic by powstrzymać progresję choroby i marnuje sobie życie...
--> Powrót do biegania. Będzie jeszcze lepiej. Upały się skończyły, liczę że nastaną niedeszczowe złotojesienne dni, kiedy bieganie po lesie to jest po prostu nieziemskie przeżycie, tak jest pięknie.
--> Decyzja o wrześniowym urlopie. A co! nie ma co marnować czasu, z dzieciaczkiem nie będzie można tak aktywnie spędzać urlopu, przynajmniej na początku, więc może jednak jeszcze jeden "ostatni" urlop przed rodzinnymi wakacjami?
--.> Nowe płytki na balkonie i w końcu płytki w kuchni nad blatem. Mała rzecz a cieszy. Zawsze będzie mniej wkurzać ta wiecznie pochlapana ściana nad blatem. Już mnie strasznie denerwowała. Nasze mieszkanko pewnie nigdy nie będzie do końca "wykończone", np łazienki nie remontowaliśmy tak generalnie po poprzednich właścicielach, tylko jakieś małe przeróbki- i pewnie już w całości jej nigdy nie zmienimy. No chyba, że nasze plany docelowej zmiany na więcej niż 2 pokoje szlag trafi.
--> 70 rocznica ślubu Dziadków męża. Tak. SIEDEMDZIESIĄTA! wiecie jaka to? KAMIENNA. Chyba gorszej nazwy nie ma. O przepraszam, jest. 80-ta to dębowa. Kojarzy mi się to tylko z nagrobkiem i trumną. Tfu, tfu, okropne nazwy. Za to cudowne wspólne życie. Cudne obchody rocznicy w gronie w zasadzie tylko najbliższej rodziny (dzieci, wnuki i prawnuki) która i tak jest na tyle liczna, że wypełniła cały wiejski kościółek. Przygotowaliśmy dla niech zdjęcia z poprzednich okrągłych (co 5 lat ) rocznic. Bardzo wzruszające było patrzeć na ich szczęście. Na zdjęciach widać jak się wszyscy zmieniali. Śmiechu było przez to!!! Oby do 75-tej. Dla takich chwil naprawdę warto żyć.
--> Mąż . Chyba jednak powinien znaleźć się na początku jakiejkolwiek listy pozytywów. Jako constans, wartość niezmienna . Nie wiem jak bym dala rade bez niego. Nie wydarzył się oczywiście przez ostatnie dwa miesiące, nie jest to żadna nowość, ale gdyby nie on to byłaby w dużo gorszej formie psychicznej.
--> Założenie bloga. Poczucie jak bardzo człowiek nie jest sam i że tyle z Was ma podobne problemy, podobne rozmyślania, i możemy krótkim lub dłuższym słowem wesprzeć się wzajemnie jest czymś dla mnie bardzo nieoczekiwanym. Dzięki Wam czuję się podbudowana. Ciesze się, że tu się znalazłam, że Wy odnalazłyście mnie . I choć nie o wszystkim jeszcze umiem tutaj mówić, a w zasadzie pisać, to myślę, że z czasem będzie coraz lepiej. Dziękuję! :*
Jakby nie było te rzeczy, które wymieniałam to nie są wcale takie małe radości. Pewnie tych mniejszych, takich codziennych jest o wiele więcej, lecz ciężko pamiętać o nich z perspektywy dwóch miesięcy. Chociażby wczorajsze: "lubię ciocię" od 3-letniej bratanicy męża, siatka pysznych malinowych pomidorów od babci (stała po nie pół godziny w kolejce na rynku, w mieście takich nie ma! :), komplement od dawno niewidzianej cioci, że niby mam ładną cerę... Niby głupoty.
Ale ważne, najważniejsze. Z nich się składa to nasze całe życie. I będę doceniać te rzeczy, na nich się koncentrować. A co! Nikt mi nie zabroni! ;) (W sumie powinnam napisać, że będę się UCZYĆ doceniać te rzeczy, a nie mądrzyć się, że niby tak już robię ;)
Bo po drodze po te wielkie marzenia, spełnia się setki pragnień, zdarza się tyle pięknych chwil, które wydają się z pozoru tak błahe, ze nikt nie nadaje im rangi "marzenia" czy "szczęścia". Ale co by było gdyby ich nie było? Czy dalej marzyłabym o tym WIELKIM marzeniu, o swoim WIELKIM szczęściu?
Dziękuję za to co mam. Na pewno nie mam najgorzej. Nie mam tez najlepiej, to jasne. W końcu jestem Polką, wiec narzekanie i oglądanie się kto ma lepiej mam we krwi ;)
Mówię dobranoc z uśmiechem na twarzy. Rano postaram się powitać dzień tak samo.
piątek, 4 września 2015
W mojej głowie wojna
Czas powoli wszystko porządkuje. Życie idzie do przodu niezależnie od tego, kto odchodzi... Mama powoli układa swoje uczucia, próbuje się przystosować do tego innego życia.. Dla nas powoli też już ta śmierć staje się bardziej rzeczywista, realna... I gdy pierwsze emocje opadają, zostają dobre wspomnienia i mimo wszystko uśmiech na twarzy... Przez zeszły tydzień codziennie wieczorem mieliśmy z mężem "ICE CREAM PARTY" Takie jak kiedyś z B.
Ale los dalej nas nie rozpieszcza. W tym tygodniu zawirowania zdrowotne miała moja siostra. Już nawet nie mam siły opisywać co się działo, ale otarło się o Pogotowie. I to akurat będąc na wyjeździe nad morzem. Na szczęście ostatecznie nie zostawili jej w Szpitalu, ale nie mogła kontynuować pobytu, zwłaszcza, że była tam sama. Bez zastanowienia w przeciągu pół godziny zwolniłam się z pracy i postanowiłam po nią pojechać. Na szczęście mąż nie puścił mnie samej i pojechaliśmy razem, bo takiej trasy w jeden dzień sama bym nigdy nie zrobiła. I tak o 14 już byłam za kółkiem odbierając Męża ze stacji metra, o 18.15 byliśmy w okolicach Jastrzębiej Góry, odwieźliśmy siostrę do Krakowa i o 5.15 byliśmy z powrotem w Warszawie, bo tego dnia nie mogliśmy nie być w pracy. O ósmej.
Za dużo, zdecydowanie za dużo. Ktoś mnie nie posłuchał jak mówiłam, że już nie potrzebuję niczego co mnie nie zabije, a wzmocni. Wystarczy. Jestem silna.
W tym wszystkim doceniłam jednak moc rodziny. Nic nie ma znaczenia takiego jak rodzina. Cała reszta jest totalnie nieistotna.
W ten dzień kiedy to się stało, rano na jakimś blogu przeczytałam, żeby znaleźć rzeczy, za które się jest wdzięcznym danego dnia. Chciałam zrobić podsumowanie tego roku, tego feralnego 2015. Takie na pozytywnie. Żeby w tej całej gmatwaninie niekorzystnych zdarzeń odnaleźć momenty dobre, te małe szczęścia, których przecież było na pewno wiele. No i telefon od siostry trochę mi te plany zaburzył. Ale zrobię to. Ogarnę się i zrobię... Uporządkuję te pozytywne wydarzenia.
Za oknem dzisiaj deszczowo. Poranek był bardzo rześki. Koniec lata. Chyba się cieszę. Lato nigdy nie było moją ulubioną porą roku. Zawsze wolałam albo nieśmiałe wiosenne słońce i jej świeżą zieleń, albo ukochaną wczesną jesień. Tą złotą ma się rozumieć... Trochę melancholijną, zamyśloną, płaczącą deszczem... To zawsze byłam bardziej ja.
Niech to lato się skończy. Mam wrażenie, że tak samo jak tegoroczne upalne dni i ostre słońce wypaliło życie z roślin i drzew, tak i mnie te wydarzenia ostatniego lata spaliły wnętrze. Potrzebuję odetchnąć. Potrzebuję odsapnąć i ochłonąć...
Jeśli chodzi o nasze adopcyjne czekanie mam coraz więcej wątpliwości. Im więcej czasu mija, tym jakoś mniej mam sił wierzyć w to, że się poukłada. Może my będziemy akurat tym jedynym przypadkiem, których dziecko się nie odnajdzie? Może nie będę mogła zaakceptować pewnych rzeczy i i nie będę potrafiła przyjąć propozycji.... ? Są rzeczy, których się boimy, których nie przeskoczymy.
Może źle wybraliśmy ośrodek? Może trzeba było zaczekać, aż przyjmie nas taki w większym mieście, może tam jest większy przekrój ludzi decydujących się oddać dziecko do adopcji? Może nasz ośrodek będzie wolał dzieciaki dawać swoim okolicznym rodzinom a nie przyjezdnym z daleka? Nic nie wiem. Straciłam grunt pod nogami. Czuję, że moja równowaga jest tak słaba, że byle podmuch wiatru i upadnę...
Obserwuję blogi Mam, które adoptowały ich kochane bobasy i widzę, jak jest dobrze. Ale czy nas też to spotka? Czy będziemy mieli tyle szczęścia? A może tyle odwagi, bo przecież nie znam do końca historii tych dzieciaczków, może ja akurat nie umiałabym pewnych aspektów ich historii zaakceptować i przez to straciłabym szansę na dzieciątko? Przez swój strach.
Przecież nie zawsze pierwszy telefon jest TYM telefonem. Jak się z tym zmierzyć? Jak uporządkować myśli w głowie... Może moje oczekiwania to za dużo... Pogubiłam się.
Wszystko było w głowie już poukładane, a teraz znowu mętlik...
"A w mojej głowie wojna, wieczna wojna... myśli niespokojnych ..."
Ale los dalej nas nie rozpieszcza. W tym tygodniu zawirowania zdrowotne miała moja siostra. Już nawet nie mam siły opisywać co się działo, ale otarło się o Pogotowie. I to akurat będąc na wyjeździe nad morzem. Na szczęście ostatecznie nie zostawili jej w Szpitalu, ale nie mogła kontynuować pobytu, zwłaszcza, że była tam sama. Bez zastanowienia w przeciągu pół godziny zwolniłam się z pracy i postanowiłam po nią pojechać. Na szczęście mąż nie puścił mnie samej i pojechaliśmy razem, bo takiej trasy w jeden dzień sama bym nigdy nie zrobiła. I tak o 14 już byłam za kółkiem odbierając Męża ze stacji metra, o 18.15 byliśmy w okolicach Jastrzębiej Góry, odwieźliśmy siostrę do Krakowa i o 5.15 byliśmy z powrotem w Warszawie, bo tego dnia nie mogliśmy nie być w pracy. O ósmej.
Za dużo, zdecydowanie za dużo. Ktoś mnie nie posłuchał jak mówiłam, że już nie potrzebuję niczego co mnie nie zabije, a wzmocni. Wystarczy. Jestem silna.
W tym wszystkim doceniłam jednak moc rodziny. Nic nie ma znaczenia takiego jak rodzina. Cała reszta jest totalnie nieistotna.
W ten dzień kiedy to się stało, rano na jakimś blogu przeczytałam, żeby znaleźć rzeczy, za które się jest wdzięcznym danego dnia. Chciałam zrobić podsumowanie tego roku, tego feralnego 2015. Takie na pozytywnie. Żeby w tej całej gmatwaninie niekorzystnych zdarzeń odnaleźć momenty dobre, te małe szczęścia, których przecież było na pewno wiele. No i telefon od siostry trochę mi te plany zaburzył. Ale zrobię to. Ogarnę się i zrobię... Uporządkuję te pozytywne wydarzenia.
Za oknem dzisiaj deszczowo. Poranek był bardzo rześki. Koniec lata. Chyba się cieszę. Lato nigdy nie było moją ulubioną porą roku. Zawsze wolałam albo nieśmiałe wiosenne słońce i jej świeżą zieleń, albo ukochaną wczesną jesień. Tą złotą ma się rozumieć... Trochę melancholijną, zamyśloną, płaczącą deszczem... To zawsze byłam bardziej ja.
Niech to lato się skończy. Mam wrażenie, że tak samo jak tegoroczne upalne dni i ostre słońce wypaliło życie z roślin i drzew, tak i mnie te wydarzenia ostatniego lata spaliły wnętrze. Potrzebuję odetchnąć. Potrzebuję odsapnąć i ochłonąć...
Jeśli chodzi o nasze adopcyjne czekanie mam coraz więcej wątpliwości. Im więcej czasu mija, tym jakoś mniej mam sił wierzyć w to, że się poukłada. Może my będziemy akurat tym jedynym przypadkiem, których dziecko się nie odnajdzie? Może nie będę mogła zaakceptować pewnych rzeczy i i nie będę potrafiła przyjąć propozycji.... ? Są rzeczy, których się boimy, których nie przeskoczymy.
Może źle wybraliśmy ośrodek? Może trzeba było zaczekać, aż przyjmie nas taki w większym mieście, może tam jest większy przekrój ludzi decydujących się oddać dziecko do adopcji? Może nasz ośrodek będzie wolał dzieciaki dawać swoim okolicznym rodzinom a nie przyjezdnym z daleka? Nic nie wiem. Straciłam grunt pod nogami. Czuję, że moja równowaga jest tak słaba, że byle podmuch wiatru i upadnę...
Obserwuję blogi Mam, które adoptowały ich kochane bobasy i widzę, jak jest dobrze. Ale czy nas też to spotka? Czy będziemy mieli tyle szczęścia? A może tyle odwagi, bo przecież nie znam do końca historii tych dzieciaczków, może ja akurat nie umiałabym pewnych aspektów ich historii zaakceptować i przez to straciłabym szansę na dzieciątko? Przez swój strach.
Przecież nie zawsze pierwszy telefon jest TYM telefonem. Jak się z tym zmierzyć? Jak uporządkować myśli w głowie... Może moje oczekiwania to za dużo... Pogubiłam się.
Wszystko było w głowie już poukładane, a teraz znowu mętlik...
"A w mojej głowie wojna, wieczna wojna... myśli niespokojnych ..."
sobota, 29 sierpnia 2015
Boże bądź!
Musi być Bóg, musi, musi. Często w to wątpię, kwestionuję i krzyczę do Niego, że nie istnieje... To do kogo krzyczę?
To był bardzo ciężki tydzień. Bardzo. B., mąż mamy nie jest już z nami od poniedziałku...
Cud się nie wydarzył.
Wiem, że bardzo cierpiał,a teraz już nie cierpi. Ale dalej chciał żyć. Do ostatnich dni mówił, jak bardzo ma nadzieję, że wstanie z łóżka, siądzie normalnie przy stole i zjemy wspólnie śniadanie... Nie leżąc bez sił w łóżku. Marzył o takiej prostej rzeczy. Ale taki był zawsze - cieszył się z prostych rzeczy, nie żądał od życia wiele, a sam dawał innym dużo więcej niż brał.. Do końca śpiewał mojej Mamie piosenki; Mama kilka nagrała i te krótkie filmiki przez ten tydzień wyciskały milion łez.. Do każdego filmiku, dorzucał jakiś krótki śmieszny komentarz... Zawsze rozbawiał do łez. Po chemii i radioterapii ciągle nosił czapkę od nas- taką bawełnianą ze śmiesznymi oczami i doszytym wystawionym językiem... a w tygodnie po pierwszej chemii jak miał średni apetyt, wieczorami, czasem po 23 mieliśmy "Ice cream party" - jedliśmy duuuużo lodów, bo na nie akurat nigdy nie stracił smaku...
Był cichy, nie rzucał się w oczy w większym gronie, mówił niewiele- ale pozostała po Nim ogromna pustka. Bardzo za Nim tęsknimy.
Cieszę się, że był w naszym życiu ... będzie w nim dalej. I moje dzieciątko nie pozna osobiście jednego ze swoich dziadków, ale postaram się, żeby kochało nasze wspomnienie o Nim.
Jeśli wierzycie, pomódlcie się proszę za Niego i za moją Mamę.
Moja wiara jest w ostatnim czasie nijaka. Kwestionuję wszystko. Jestem zła na Boga. Nie wierzę w cuda. Mój mąż, jak zwykle zresztą, ma zupełnie inne podejście. On cieszy się z życia takim jakim jest i za nie dziękuje Bogu. Często go pytam czy my kiedyś będziemy szczęśliwi? On zawsze odpowiada, że przecież on już jest. Na moje stwierdzenie, że cuda nie istnieją i pytanie czy zna kogokolwiek komu przydarzył się cud, powiedział: a znasz kogoś kto wygrał 6-tkę w Lotto? Mówi, że mam za racjonalne podejście i żądam namacalnych dowodów, a nie na tym polega wiara. No tak. Nie na tym.
Może on ma rację. Oby miał. Może ja oczekuję wielkiego cudu, CUDU przez duże C, a nie umiem docenić tych małych szczęść, małych radości, które inni rozpatrują w kategorii cudu... Jak możliwość zjedzenia śniadania przy stole czy zaśpiewania żonie ulubionej piosenki?
Cieszę się, że mój mąż ma takie podejście. Dokładnie takie jak B. miał. I muszę dziękować Bogu, za te cudowne lata kiedy B był w naszych życiach, że jakimś trafem, odnaleźli się z moją Mamą. By ona po 40-tce, a On po 50-tce przeżyć miłość swojego życia.
To właśnie Jego ulubiona piosenka.
Bóg jest. Musi być. Gdybym przestała w niego wierzyć, musiałabym przestać wierzyć w to, że nasi bliscy po śmierci zostają z nami. A Oni są. Ja to wiem. Patrzy na mnie moja kochana Babcia, mój Dziadek, a teraz B. Najgorsze, gdy odchodzą za wcześnie... ale czas, który jest nam dany chyba zawsze będzie wydawał się za krótki. Nie możemy odkładać nic na później. Później może nigdy nie przyjść....
A tak przy okazji, w poniedziałek mój mąż dzwonił do OA. I z tego telefonu dowiedzieliśmy się jeszcze mniej niż zwykle. Kierowniczka OA chora, wraca w przyszłym tygodniu. Druga Pani psycholog na urlopie, a ta co odebrała to ona jest chyba najmniej zaangażowana (nie miała z nami kursu), bo nie jest tam takim pełnoetatowym pracownikiem, więc nic nam nie powiedziała.
Czas, czas... Na wszystko trzeba czasu.... By doczekać się na szczęście, by schować głębiej smutek....
To był bardzo ciężki tydzień. Bardzo. B., mąż mamy nie jest już z nami od poniedziałku...
Cud się nie wydarzył.
Wiem, że bardzo cierpiał,a teraz już nie cierpi. Ale dalej chciał żyć. Do ostatnich dni mówił, jak bardzo ma nadzieję, że wstanie z łóżka, siądzie normalnie przy stole i zjemy wspólnie śniadanie... Nie leżąc bez sił w łóżku. Marzył o takiej prostej rzeczy. Ale taki był zawsze - cieszył się z prostych rzeczy, nie żądał od życia wiele, a sam dawał innym dużo więcej niż brał.. Do końca śpiewał mojej Mamie piosenki; Mama kilka nagrała i te krótkie filmiki przez ten tydzień wyciskały milion łez.. Do każdego filmiku, dorzucał jakiś krótki śmieszny komentarz... Zawsze rozbawiał do łez. Po chemii i radioterapii ciągle nosił czapkę od nas- taką bawełnianą ze śmiesznymi oczami i doszytym wystawionym językiem... a w tygodnie po pierwszej chemii jak miał średni apetyt, wieczorami, czasem po 23 mieliśmy "Ice cream party" - jedliśmy duuuużo lodów, bo na nie akurat nigdy nie stracił smaku...
Był cichy, nie rzucał się w oczy w większym gronie, mówił niewiele- ale pozostała po Nim ogromna pustka. Bardzo za Nim tęsknimy.
Cieszę się, że był w naszym życiu ... będzie w nim dalej. I moje dzieciątko nie pozna osobiście jednego ze swoich dziadków, ale postaram się, żeby kochało nasze wspomnienie o Nim.
Jeśli wierzycie, pomódlcie się proszę za Niego i za moją Mamę.
Moja wiara jest w ostatnim czasie nijaka. Kwestionuję wszystko. Jestem zła na Boga. Nie wierzę w cuda. Mój mąż, jak zwykle zresztą, ma zupełnie inne podejście. On cieszy się z życia takim jakim jest i za nie dziękuje Bogu. Często go pytam czy my kiedyś będziemy szczęśliwi? On zawsze odpowiada, że przecież on już jest. Na moje stwierdzenie, że cuda nie istnieją i pytanie czy zna kogokolwiek komu przydarzył się cud, powiedział: a znasz kogoś kto wygrał 6-tkę w Lotto? Mówi, że mam za racjonalne podejście i żądam namacalnych dowodów, a nie na tym polega wiara. No tak. Nie na tym.
Może on ma rację. Oby miał. Może ja oczekuję wielkiego cudu, CUDU przez duże C, a nie umiem docenić tych małych szczęść, małych radości, które inni rozpatrują w kategorii cudu... Jak możliwość zjedzenia śniadania przy stole czy zaśpiewania żonie ulubionej piosenki?
Cieszę się, że mój mąż ma takie podejście. Dokładnie takie jak B. miał. I muszę dziękować Bogu, za te cudowne lata kiedy B był w naszych życiach, że jakimś trafem, odnaleźli się z moją Mamą. By ona po 40-tce, a On po 50-tce przeżyć miłość swojego życia.
To właśnie Jego ulubiona piosenka.
Bóg jest. Musi być. Gdybym przestała w niego wierzyć, musiałabym przestać wierzyć w to, że nasi bliscy po śmierci zostają z nami. A Oni są. Ja to wiem. Patrzy na mnie moja kochana Babcia, mój Dziadek, a teraz B. Najgorsze, gdy odchodzą za wcześnie... ale czas, który jest nam dany chyba zawsze będzie wydawał się za krótki. Nie możemy odkładać nic na później. Później może nigdy nie przyjść....
A tak przy okazji, w poniedziałek mój mąż dzwonił do OA. I z tego telefonu dowiedzieliśmy się jeszcze mniej niż zwykle. Kierowniczka OA chora, wraca w przyszłym tygodniu. Druga Pani psycholog na urlopie, a ta co odebrała to ona jest chyba najmniej zaangażowana (nie miała z nami kursu), bo nie jest tam takim pełnoetatowym pracownikiem, więc nic nam nie powiedziała.
Czas, czas... Na wszystko trzeba czasu.... By doczekać się na szczęście, by schować głębiej smutek....
piątek, 21 sierpnia 2015
Distance and time
Przez chwilę się zastanawiałam czy coś pisać w ogóle. Nie chciałam złamać danej sobie obietnicy o pozytywnym nastawieniu. No ale czasem się nie da. Zresztą tak naprawdę staram się ogromnie być tą optymistką, jaką zawsze chciałam być. Mierzę się z przeciwnościami z uśmiechem na ustach ale łzami w oczach. Niestety.
Tydzień w pracy całkiem ok. Nie narzekałam w ogóle. Zresztą układam sobie tak w głowie, żeby praca nie miała zbyt dużego wpływu na moje życie.
Ale równowagą moją zachwiało kilka innych informacji. Ta analogia z kulą śnieżną niestety bardzo tu pasuje. Łatwiej trzymać równowagę, niż ją odzyskać, gdy coś ją zaburzy. Chyba już tak w moich kartach jest zapisane, że któryś aspekt mojego życia musi być do dupy.
Z mężem mojej Mamy jest bardzo źle. To mnie w tym tygodniu przytłoczyło. W zasadzie cała reszta jest nieistotna i nieważna. Martwię się o Niego, martwię się o Mamę. Ona nie miała lekkiego życia. W końcu jej się od jakiegoś czasu zaczęło układać, mogła odetchnąć i być szczęśliwa. Teraz muszę robić dobrą minę i być dla niej silna, choć po każdej rozmowie z nią, w łazience wyję... A B.- jej mąż to taki dobry człowiek. Też nie miał lekko. Życie doświadczało go na każdym kroku. Też z Mamą w końcu znalazł spokój i szczęście. A teraz jest taki słaby, taki wątły, i ciągle powtarza, że nie chce umierać... Jeszcze nie.. Modlę się (choć czasem zastanawiam się czy jeszcze wierzę w Boga? ;/ ) o to by nie cierpiał... Za krótko mogli być razem. Ale chyba zawsze jest za krótko.... :(
Przez ostatnie dni nie robię nic innego jak słucham jego ulubionej piosenki i staram się odnaleźć spokój. Dziękować za to, że pojawił się w Mamy i naszym życiu. Że pomagał nam kiedy bardzo tego potrzebowaliśmy. Kocham Go bardzo i wiem, że on nas też kocha. Tak bardzo miałam nadzieję, że pozna nasze dziecko. Że nasze dzieciątko będzie miało 3 dziadków... Niech się stanie cud. Proszę.
Mój tata był na kontroli. Okazało się, że nie tylko w nogach ma tętniaki. W aorcie brzusznej też jest tętniak. I to duży, w zasadzie kwalifikujący się do operacji. A on dalej pali. Nie mam słów. Nie wiem jak go prosić, jak straszyć.
Te kolejne informacje może by mnie w ogóle nie przejęły, gdyby nie to że ten smutek już zagościł na dobre , a one tylko mnie dobiły. Kolejne ciąże. 3. Trzy drugie ciąże. Jedna wśród dobrych znajomych, z paczki ze studiów - w ten sposób zostaliśmy już nie ostatnią parą bez dziecka, ale ostatnia parą bez DWÓJKI dzieci. Oczywiście cieszę się ich szczęściem. Ale uświadomiłam sobie jednak jak bardzo od tych moich przyjaciół jesteśmy daleko. Jak chcąc nie chcąc nasz brak dzieci przynajmniej częściowo wyeliminował nas z ich życia. No bo ile można chodzić na kinderbale bez kinder? W zasadzie nie wiem czy to my się trochę wykluczyliśmy sami, podświadomie szukając towarzystwa bezdzietnego? Czy to naprawdę musi definiować nasze życie?
Druga ciąża to koleżanki z pracy. I ta będzie mieć na mnie bezpośredni wpływ. Bo od września będę miała przez to więcej dodatkowych godzin/dni. Nie jestem potworem, nie o to chodzi, że mam coś przeciwko, że jak któraś z dziewczyn zajdzie w ciążę to cała reszta zespołu musi tę lukę wypełnić. Chyba bardziej zabolało mnie to, że naprawdę wierzyłam, że to ja będę następna osobą, która sprawi ten "problem" kolegom z pracy. I chyba to bardziej zabolało.
No trudno. Naprawdę staram się nie łamać. Myśleć pozytywnie.
Znalazłam kolejną piosenkę, która idealnie pasuje do naszego adopcyjnego czekania. (może jeden wers nie, ale to sobie zmieniam "wish You would stay" i śpiewam "wish You were here" i wtedy wszytko gra.. Dziś kilka godzin siedziałam nad tą kompilacja zdjęć i słów. Musiałam się czymś zająć. Wybierałam zdjęcia, dostosowywałam, kiedy się mają zmieniać, koordynowałam z tekstem. Nie musiałam myśleć o niczym innym. Tylko nad tym żeby się zgadzało. To takie moje wołanie do naszego dzieciątka. Ale nie smutne. Tylko pełne nadziei.
Tydzień w pracy całkiem ok. Nie narzekałam w ogóle. Zresztą układam sobie tak w głowie, żeby praca nie miała zbyt dużego wpływu na moje życie.
Ale równowagą moją zachwiało kilka innych informacji. Ta analogia z kulą śnieżną niestety bardzo tu pasuje. Łatwiej trzymać równowagę, niż ją odzyskać, gdy coś ją zaburzy. Chyba już tak w moich kartach jest zapisane, że któryś aspekt mojego życia musi być do dupy.
Z mężem mojej Mamy jest bardzo źle. To mnie w tym tygodniu przytłoczyło. W zasadzie cała reszta jest nieistotna i nieważna. Martwię się o Niego, martwię się o Mamę. Ona nie miała lekkiego życia. W końcu jej się od jakiegoś czasu zaczęło układać, mogła odetchnąć i być szczęśliwa. Teraz muszę robić dobrą minę i być dla niej silna, choć po każdej rozmowie z nią, w łazience wyję... A B.- jej mąż to taki dobry człowiek. Też nie miał lekko. Życie doświadczało go na każdym kroku. Też z Mamą w końcu znalazł spokój i szczęście. A teraz jest taki słaby, taki wątły, i ciągle powtarza, że nie chce umierać... Jeszcze nie.. Modlę się (choć czasem zastanawiam się czy jeszcze wierzę w Boga? ;/ ) o to by nie cierpiał... Za krótko mogli być razem. Ale chyba zawsze jest za krótko.... :(
Przez ostatnie dni nie robię nic innego jak słucham jego ulubionej piosenki i staram się odnaleźć spokój. Dziękować za to, że pojawił się w Mamy i naszym życiu. Że pomagał nam kiedy bardzo tego potrzebowaliśmy. Kocham Go bardzo i wiem, że on nas też kocha. Tak bardzo miałam nadzieję, że pozna nasze dziecko. Że nasze dzieciątko będzie miało 3 dziadków... Niech się stanie cud. Proszę.
Mój tata był na kontroli. Okazało się, że nie tylko w nogach ma tętniaki. W aorcie brzusznej też jest tętniak. I to duży, w zasadzie kwalifikujący się do operacji. A on dalej pali. Nie mam słów. Nie wiem jak go prosić, jak straszyć.
Te kolejne informacje może by mnie w ogóle nie przejęły, gdyby nie to że ten smutek już zagościł na dobre , a one tylko mnie dobiły. Kolejne ciąże. 3. Trzy drugie ciąże. Jedna wśród dobrych znajomych, z paczki ze studiów - w ten sposób zostaliśmy już nie ostatnią parą bez dziecka, ale ostatnia parą bez DWÓJKI dzieci. Oczywiście cieszę się ich szczęściem. Ale uświadomiłam sobie jednak jak bardzo od tych moich przyjaciół jesteśmy daleko. Jak chcąc nie chcąc nasz brak dzieci przynajmniej częściowo wyeliminował nas z ich życia. No bo ile można chodzić na kinderbale bez kinder? W zasadzie nie wiem czy to my się trochę wykluczyliśmy sami, podświadomie szukając towarzystwa bezdzietnego? Czy to naprawdę musi definiować nasze życie?
Druga ciąża to koleżanki z pracy. I ta będzie mieć na mnie bezpośredni wpływ. Bo od września będę miała przez to więcej dodatkowych godzin/dni. Nie jestem potworem, nie o to chodzi, że mam coś przeciwko, że jak któraś z dziewczyn zajdzie w ciążę to cała reszta zespołu musi tę lukę wypełnić. Chyba bardziej zabolało mnie to, że naprawdę wierzyłam, że to ja będę następna osobą, która sprawi ten "problem" kolegom z pracy. I chyba to bardziej zabolało.
No trudno. Naprawdę staram się nie łamać. Myśleć pozytywnie.
Znalazłam kolejną piosenkę, która idealnie pasuje do naszego adopcyjnego czekania. (może jeden wers nie, ale to sobie zmieniam "wish You would stay" i śpiewam "wish You were here" i wtedy wszytko gra.. Dziś kilka godzin siedziałam nad tą kompilacja zdjęć i słów. Musiałam się czymś zająć. Wybierałam zdjęcia, dostosowywałam, kiedy się mają zmieniać, koordynowałam z tekstem. Nie musiałam myśleć o niczym innym. Tylko nad tym żeby się zgadzało. To takie moje wołanie do naszego dzieciątka. Ale nie smutne. Tylko pełne nadziei.
poniedziałek, 17 sierpnia 2015
I po urlopie...
Wróciliśmy. Cało i zdrowo. Było cudownie.
Nie było nas "tylko" półtora tygodnia a mam wrażenie jakby ten urlop trwał z miesiąc. Chyba dlatego że tyle różnych rzeczy robiliśmy. 4 książki przeczytane w trakcie błogiego plażowania, zebrany koszyk maślaków i koźlaków, przejechane kilkadziesiąt kilometrów na rowerach, rozegranych kilka partii tenisa, "wypływane" kilkanaście godzin na windsurfingu.. O ilości przejedzonych lodów nie będę wspominać... :) I te zachody słońca, niby w tym samym miejscu, a codziennie inny.
Z perspektywy zastanawiam się kiedy to wszystko robiliśmy :) Utwierdzam się w przekonaniu, że jeśli tylko nie leje to nasze morze jest idealnym miejscem do spędzania wakacji. Nawet wyśmiewany w ostatnich tygodniach "parawaning" nam zbytnio nie przeszkadzał. My mieliśmy zawsze dużo miejsca w pierwszym rzędzie (tyle, że od strony wydm ;) I nawet bez parawanu nikt nam na koc nie wchodził :)
Ogólnie tego właśnie potrzebowałam. Maksymalnie odpoczęłam mentalnie. Fizycznie jestem trochę wymęczona (i poobijana ) - wieczorami zasypiałam w pół słowa, za to mój mózg był na wczasach w zasadzie przez całe te 12 dni. Naładowałam się pozytywnie i mam nadzieję, że ten stan się utrzyma.
Starałam się odciąć od "czekania". Nie myśleć, nie analizować, po prostu cieszyć się tym co mam, kim jestem, z kim jestem. Książki, które czytałam też nie dotyczyły adopcji. Odcięłam się. (No dobra, na Wasze blogi wchodziłam, ale to taki mały grzeszek ;)
Były momenty, kiedy wracałam do swojego znanego smutnego stanu, ale na szczęście były to tylko chwile. Zdecydowanie najgorszy poranek był w zeszły czwartek, kiedy obudził mnie telefon - wyświetlił się numer, którego nie znałam. Nie wiem co sobie ubzdurałam, w końcu OA zawsze dzwonił do mnie z tego samego stacjonarnego numeru telefonu, ale mimo to za każdym razem zanim odbiorę telefon z nieznanego numeru biorę głęboki wdech i moje wewnętrzne ja mówi- to może być to, przygotuj się, skoncentruj - ZAPAMIĘTAJ TĘ CHWILĘ. To może być najważniejsza chwila w twoim życiu.
No raczej spodziewacie się, że gdyby to był telefon z OA to ten post miałby inny tytuł. Czy Wy też tak macie? Trochę się na siebie wkurzyłam, że tak mnie rozstroił ten telefon. To był poranek po nieudanym oglądaniu spadających gwiazd. To była jedyna chyba pochmurna noc na całym naszym urlopie. I tak wyciągnęłam męża na plaże i siedzieliśmy tam do pierwszej w nocy, łudząc się, tzn. w sumie tylko ja się łudziłam, że się rozpogodzi. Może za intensywnie myślałam wiecie o czym i stąd to poranne rozczarowanie?
Ten stan niepokoju, ale też nadziei przy odbieraniu tych nieznanych numerów. Ten moment, kiedy w pracy ściszam i odkładam komórkę i za KAŻDYM razem przychodzi myśl, czy akurat nie przegapię tego telefonu. Nie lubię tego uczucia.
Dziś już po pracy. Pierwszy dzień, choć pracowity , minął przyjemnie. Od rana powtarzałam sobie, że nie pozwolę negatywnym ludziom i rzeczom, na które nie mam wpływu popsuć mojego nastawienia. Robić swoje i robić to dobrze. Nie zadowolę wszystkich, choćbym nie wiadomo jak się starała. Nie muszę być też we wszystkim najlepsza.
Są też plusy powrotu do domu. W końcu swoje duże łóżko, własna kuchnia, moje kwiatuszki - no i przede wszystkim koteczki!!! Ale się za nimi stęskniłam. Od wczoraj wszędzie za mną chodzą, jakby się bały, że znów wyjedziemy. Szaraczek nawet trampek pilnuje :)
Nie wiem czy to był ostatni urlop we dwoje. Być może. Ale jedna z książek, które czytałam uświadomiła mi, że jest jeszcze tyle rzeczy, których nie zrobiłam, a które bym chciała zrobić. Mocno wierzę w to, że zrobię je też z naszymi dziećmi. Ale może łatwiej będzie teraz się już za nie wziąć? Potem może nie będzie już tak łatwo pogodzić te pomysły z obowiązkami rodzicielskimi. Tak jak pisałam na początku blogowania: pora przestać czekać. Trzeba żyć!
W sierpniu jeszcze zadzwonimy do OA. Jeśli nic się nie wydarzy to we wrześniu weźmiemy jeszcze tydzień urlopu. Życie jest za krótkie, by odkładać wszystko na później. Zbyt boleśnie ten rok mi to uświadomił...
Nie było nas "tylko" półtora tygodnia a mam wrażenie jakby ten urlop trwał z miesiąc. Chyba dlatego że tyle różnych rzeczy robiliśmy. 4 książki przeczytane w trakcie błogiego plażowania, zebrany koszyk maślaków i koźlaków, przejechane kilkadziesiąt kilometrów na rowerach, rozegranych kilka partii tenisa, "wypływane" kilkanaście godzin na windsurfingu.. O ilości przejedzonych lodów nie będę wspominać... :) I te zachody słońca, niby w tym samym miejscu, a codziennie inny.
Z perspektywy zastanawiam się kiedy to wszystko robiliśmy :) Utwierdzam się w przekonaniu, że jeśli tylko nie leje to nasze morze jest idealnym miejscem do spędzania wakacji. Nawet wyśmiewany w ostatnich tygodniach "parawaning" nam zbytnio nie przeszkadzał. My mieliśmy zawsze dużo miejsca w pierwszym rzędzie (tyle, że od strony wydm ;) I nawet bez parawanu nikt nam na koc nie wchodził :)
Starałam się odciąć od "czekania". Nie myśleć, nie analizować, po prostu cieszyć się tym co mam, kim jestem, z kim jestem. Książki, które czytałam też nie dotyczyły adopcji. Odcięłam się. (No dobra, na Wasze blogi wchodziłam, ale to taki mały grzeszek ;)
Były momenty, kiedy wracałam do swojego znanego smutnego stanu, ale na szczęście były to tylko chwile. Zdecydowanie najgorszy poranek był w zeszły czwartek, kiedy obudził mnie telefon - wyświetlił się numer, którego nie znałam. Nie wiem co sobie ubzdurałam, w końcu OA zawsze dzwonił do mnie z tego samego stacjonarnego numeru telefonu, ale mimo to za każdym razem zanim odbiorę telefon z nieznanego numeru biorę głęboki wdech i moje wewnętrzne ja mówi- to może być to, przygotuj się, skoncentruj - ZAPAMIĘTAJ TĘ CHWILĘ. To może być najważniejsza chwila w twoim życiu.
No raczej spodziewacie się, że gdyby to był telefon z OA to ten post miałby inny tytuł. Czy Wy też tak macie? Trochę się na siebie wkurzyłam, że tak mnie rozstroił ten telefon. To był poranek po nieudanym oglądaniu spadających gwiazd. To była jedyna chyba pochmurna noc na całym naszym urlopie. I tak wyciągnęłam męża na plaże i siedzieliśmy tam do pierwszej w nocy, łudząc się, tzn. w sumie tylko ja się łudziłam, że się rozpogodzi. Może za intensywnie myślałam wiecie o czym i stąd to poranne rozczarowanie?
Ten stan niepokoju, ale też nadziei przy odbieraniu tych nieznanych numerów. Ten moment, kiedy w pracy ściszam i odkładam komórkę i za KAŻDYM razem przychodzi myśl, czy akurat nie przegapię tego telefonu. Nie lubię tego uczucia.
Dziś już po pracy. Pierwszy dzień, choć pracowity , minął przyjemnie. Od rana powtarzałam sobie, że nie pozwolę negatywnym ludziom i rzeczom, na które nie mam wpływu popsuć mojego nastawienia. Robić swoje i robić to dobrze. Nie zadowolę wszystkich, choćbym nie wiadomo jak się starała. Nie muszę być też we wszystkim najlepsza.
Są też plusy powrotu do domu. W końcu swoje duże łóżko, własna kuchnia, moje kwiatuszki - no i przede wszystkim koteczki!!! Ale się za nimi stęskniłam. Od wczoraj wszędzie za mną chodzą, jakby się bały, że znów wyjedziemy. Szaraczek nawet trampek pilnuje :)
Nie wiem czy to był ostatni urlop we dwoje. Być może. Ale jedna z książek, które czytałam uświadomiła mi, że jest jeszcze tyle rzeczy, których nie zrobiłam, a które bym chciała zrobić. Mocno wierzę w to, że zrobię je też z naszymi dziećmi. Ale może łatwiej będzie teraz się już za nie wziąć? Potem może nie będzie już tak łatwo pogodzić te pomysły z obowiązkami rodzicielskimi. Tak jak pisałam na początku blogowania: pora przestać czekać. Trzeba żyć!
W sierpniu jeszcze zadzwonimy do OA. Jeśli nic się nie wydarzy to we wrześniu weźmiemy jeszcze tydzień urlopu. Życie jest za krótkie, by odkładać wszystko na później. Zbyt boleśnie ten rok mi to uświadomił...
Subskrybuj:
Posty (Atom)