piątek, 31 lipca 2015

Piękno nieoczekiwanego

Odzyskałam po remoncie swój balkon, a wraz z nim mój mały azyl. Stworzoną przez mojego męża skrzynię, na której leży materac, a całość położona we wnęce i skryta za tujami.. Mogę leżeć, popijać kawkę, czytać książki lub nic nie robić.



Cudnie. Zwłaszcza, ze dzięki temu wszystkie moje rośliny balkonowe mogły z powrotem wywędrować na zewnątrz. Pomidorki koktajlowe dostały więcej słońca i mogłam kilka dojrzałych  zjeść na śniadanko.



Książka, którą właśnie skończyłam czytać to "Nella. Piękno Nieoczekiwanego" To w zasadzie pamiętnik, napisany na podstawie bloga pewnej mamy, której drugie dziecko urodziło się z zespołem Downa.  Pierwszy rok ich wspólnego życia, przemiany jaka się w niej dokonuje - od rozpaczy w dniu narodzin po wielkie szczęście na pierwszych urodzinach córeczki.

Ostatnio książki, które kupuję oscylują pośród tematów: adopcja, rodziny zastępcze, dzieci ze specjalnymi potrzebami... Naukowe opracowania na temat adopcji oczywiście  w domu mam.. Ale nie sięgam do nich już. Na razie nie chcę suchych faktów przekazywanych totalnie bez emocji. Wolę te prawdziwe (bądź fikcyjne, ale częściowo inspirowane rzeczywistością)



Powód, że tematyka adopcyjna jest mi bliska jest oczywiście wiadomy. A zespół Downa? Wyszukując na internecie blogów poświęconych adopcji natrafiłam na kilka dotyczących  rodzin, które adoptowały dziecko z zespołem Downa.
Poczułam się bardzo malutka....

Znacie to uczucie, kiedy mówicie komuś o adopcji, a on po chwili konsternacji zaczyna gadkę w stylu: jakie to szlachetne, że nie każdy się na to potrafi zdecydować, pokochać "nieswoje" dziecko i w ogóle jakimi jesteście dobrymi ludźmi wielkiego serca..  i tak dalej.

Wolałabym, żeby już nic nie mówili. Czuję się wtedy jak oszust. Bo to dziecko ratuje MNIE w dużej części. To ono zaspokaja MOJĄ (NASZĄ) potrzebę bycia rodzicami... To ono pozwala nam zrealizować NASZĄ wizję kompletnej rodziny...  A tu ktoś mi mówi jaka jestem szlachetna. Terefere.


Myślę wtedy o tych rodzinach (które znam tylko z blogów albo kont na instagramie) które podjęły się wychować dzieci, z góry wiedząc, że będą wymagały opieki NADZWYCZAJNEJ.
Oczywiście nie wiemy co przyniesie nam los, jakie będzie nasze dziecko...  Ale co innego mieć nadzieję  na zdrowego, uroczego bobasa, który jak każdy (tfu..tfu..) może zachorować, a co innego podjąć świadomą decyzję o stworzeniu rodziny dla dziecka, które już od początku będzie wymagało ekstremalnych nakładów pracy. To te osoby są szlachetne, to one mają wielkie serca, to one są bohaterami.... A tacy zwykli szarzy my? Gdzie to nasze niby bohaterstwo? Gdyby nie nasza potrzeba, pewnie nie zdecydowalibyśmy się na adopcję...

Oczywiście nie zaprzeczam, że adopcja wymaga odwagi. Jasne jest, że trzeba pokonać swoje obawy i lęki, zmierzyć się z nimi.  Ja boję się nieustannie.  Nie wiem czy to kiedyś minie, może kiedy już będziemy razem, to trochę ten lęk spowszednieje.. Ale boję się bardzo- tego nieoczekiwanego, nieznanego... Nie mogę mieć pewności z jakiej rodziny biologicznej będzie moje dziecko, z jakimi problemami będzie musiało się zmierzyć przez  złe wybory swojej mamy biologicznej. Czy sobie poradzę z tą wiedzą? Mam nadzieję, że tak - ale boję się strasznie. Głównie właśnie swojej reakcji. Mojego podejścia do problemów, z którymi przyjdzie się zmierzyć.

Mamy nadzieję, że nasz bobas będzie zdrowy. Ale obserwując (chyba raczej podglądając ;)  życie rodzin z dzieciakami z zespołem Downa uczę się pokory i nabieram więcej pewności, że wszystko będzie dobrze. Widzę nadzieję Mam, miłość rodzeństwa, satysfakcję z małych zwycięstw dokonywanych przez tych wielkich bohaterów każdego dnia.

I widzę, jakie te moje obawy  są często bezpodstawne.  Jak ta miłość do dziecka nadaje wszystkiemu sens. Dalej się boję, czy to moje perfekcyjne ja będzie potrafiło schować swoje oczekiwania i cieszyć się z osiągnięć mojego dziecka, jakie by one nie były.. Bo w moim odczuciu nigdy nie jestem wystarczająco dobra. Pewnie  wynika to  z braku pewności siebie,  bo ciągle mam wrażenie, ze powinnam robić więcej, lepiej... Nie chcę tego przenieść na swoje dziecko.
Mam nadzieję, że podejście mojego męża, który jest chodzącym przykładem cieszenia się tym, co ma, zwycięży.. i nie wygra to moje chore, ambitne ciągle więcej...Boję się, ale mam nadzieję, że miłość nas poprowadzi.

Trochę chaotycznie, ale tak jakoś musiałam sobie pogadać. Nawet nie wiem czy przekazałam choć odrobinę to co chciałam.
Ale pomaga mi to. W tej książce autorka miała wokół siebie bardzo duże grono przyjaciółek... To jest chyba to czego mi brakuje najbardziej w tym momencie. Minusy zmiany miejsca zamieszkania. No i po części pewnie braku otwartości w mówieniu o problemach, bo przecież ciągle się uśmiecham.
Jeszcze jedna myśl mi się nasunęła - przeglądając te blogi zagraniczne (w sumie w większości amerykańskie) zazdroszczę im tej otwartości. Adopcja to normalna rzecz. Można o niej normalnie mówić  i nie bać się głupich uwag sąsiadki czy koleżanki sąsiadki... Ciekawe czy i u nas tak kiedyś będzie....

poniedziałek, 27 lipca 2015

A po burzy słońce

Choć w sumie w kontekście pogody powinnam napisać, a po burzy chmury i deszcz....
Ale życiowo, przynajmniej w kontekście Taty zajaśniało słońce. Po drugiej operacji udało się uratować nogę. Nie jest idealnie, ale biorąc pod uwagę co mogło być, to cieszymy się bardzo.. Bardzo dziękuję za wsparcie i modlitwę.


Jadąc do mojego rodzinnego miasta, znów kolejna "tania książka" wpadła w moje ręce. Przeczytałam jednym tchem.  Ciekawa jestem filmu...  Cieszę się, że znowu wróciłam do czytania.Czuję się przez to znacznie bogatsza.

 Te ostatnie parę dni  obfitowało w emocje, bardzo skrajne emocje... Od obezwładniajacej rozpaczy i smutku po euforię... W tym wszystkim budujące jest,  że niezależnie od naszego podejścia, przeżycie takich chwil umacnia - umacnia mnie jako osobę, jako córkę, i nas jako rodzinę...  na moją ostatnio wątłą psychikę mogło to podziałać druzgocąco, ale stało się na odwrót . Chyba ta sytuacja pozwoliła mi znowu się zdystansować, posegregować sprawy i ustalić priorytety, o których chyba czasem zapominam...


Kiedy już odsapnęłam że z Tatą w porządku, skorzystałam  z okazji, że spędzam kilka cudownych dni tego urlopu na żądanie w moim rodzinnym mieście... Boże, jak ja za nim zatęskniłam. Spacerowałam z siostrą po Starym Mieście (i nie tylko) i jednocześnie czułam się jak u siebie, bo jednak 25 lat robi swoje i każde drogi na skróty, zaułki itp są mi znane. I tyle wspomnień, z każdym miejscem związana jakaś historia....
Z drugiej strony tyle się w nim zmieniło, że czułam się jak turysta. Obserwowałam twarze ludzi i pomimo, że po sposobie jak mówię, nie wyprę się, że jestem Krakowianką to czułam się jakby oni byli u siebie, a ja tylko przejazdem.... Ale moich  miejsc i związanych z nimi wspomnień nikt mi nie zabierze. Nie mogę się doczekać jak będę tam spacerować z wózkiem...
Nasze miejsce w Krakowie.. nasza pierwsza "randka".....


Ciekawe jak to moje życie się ułoży i czy kiedyś tam wrócę... Nie wiem czy chcę. Ta ucieczka "na północ" pod wieloma aspektami była dla mnie ratunkiem.  Po nasze dziecię udaliśmy się jeszcze dalej na północ... Mój mąż na pewno chciałby wrócić, on jest BARDZO rodzinny i tęskni za częstymi kontaktami ze swoją rodziną... Zobaczymy. Na pewno jak pojawi się mały skrzatek to pomoc rodziny by się przydała. Tutaj poza znajomymi jesteśmy zupełnie sami...

Nauczyłam się nie planować za daleko w przód...  Nie chcę się wiązać z jednym miejscem. Przeprowadzka z dzieckiem nie jest łatwa, ale nie niemożliwa... ja w swoim życiu trochę ich już przeżyłam, więc mam niezbity dowód, że się da.. Mam duszę włóczykija i te moje "dorosłe" przeprowadzki, chyba jednak podyktowane były wiecznym szukaniem szczęścia gdzie indziej. Jakby zmiana miejsca miała wypełnić lukę w sercu, sprawić, że znajdę to czego pragnę... A im więcej ich przeżyłam, tym bardziej rozumiem, że przed samą sobą uciec się nie da....

poniedziałek, 20 lipca 2015

Na wesoło.. miało być.

Miałam napisać coś w weekend. To były takie piękne dni.
Zrezygnowaliśmy z wyjazdu ze znajomymi, właśnie po to, żeby leniwie spędzić weekend zamiast tłuc się samochodem 300 km w jedną stronę i bardziej się chyba umęczyć niż wypocząć..


Leniwy, ale też efektywnie wykorzystany czas. Kupiliśmy płytki na balkon (przymusowo, bo wspólnota remontowała izolację na balkonach) i przy okazji kupiliśmy płytki do kuchni nad blat. Do tej pory 3 lata się zbieraliśmy, nie mogąc się zdecydować czy chcemy szybę, czy płytki  czy coś jeszcze innego.. Najlepsze zakupy robi się jednak przy okazji... Potem w Lidlu kupiliśmy sobie nowe koszulki na rower, tych nigdy dosyć... W końcu mieliśmy czas żeby kupić  i przygotować kurki, których jakoś w tym roku mało. Liczyłam, że zjemy coś dobrego z kurkami na Mazurach w zeszłym tygodniu, ale w knajpach mówili, że po prostu nie ma ich w lesie. Na szszęście w Lidlu były...



Wybraliśmy łóżeczko i kocyk. Wieczorkiem cydr i dobry film. Polecam. Spłakałam się trochę, ale bardzo ciepła opowieść o byciu innym, o dorastaniu i o tym, że  w pewnym momencie trzeba dać dziecku rozwinąć skrzydła i wyfrunąć z gniazda. Jeszcze nie mamy dzieciątka a oglądając ten film, miałam momenty, że zastanawiałam się, jak ja to przeżyję, gdy moje dzieci dorosną ;)


W niedzielę pojechaliśmy na wycieczkę rowerową i (choć upalnie) było super.
No i właśnie na tym powinien się weekend zakończyć.....
Szkoda, że nie napisałam. To byłby przynajmniej wesoły post... 


Niestety taki nie będzie. W niedzielę późnym wieczorem mój Tata wylądował na SOR z niedokrwieniem kończyny dolnej. A o 15-tej z nim rozmawiałam przez telefon i było wszystko dobrze. Jeszcze mu wysyłałam zdjęcia z rowerów i z obiadu kurkowego.   To niestety nie był jego pierwszy raz. Tę samą nogę miał operowaną 2 lata temu. Niestety nie zmienił stylu życia. Papieros dalej jego przyjacielem był.... Na moje prośby i groźby, reagował zdawkowym, że przecież dobrze się czuje.. Kaszlał też potwornie... Twierdził, że miał robioną spirometrię i wyszła idealnie. Ja głupia wierzyłam. Powinnam była na piśmie wszystkiego żądać.
Teraz mam do siebie wyrzuty. Że mogłam go bardziej za fraki ciągać po lekarzach, że mogłam być bardziej stanowcza..  Że to, że tamto..  Mieszkamy daleko od siebie, 300km. Ale ciągle jesteśmy w kontakcie i ciągle "wszystko było dobrze...."  :(

Dziś miał operację. Nie zniósł dobrze znieczulenia. Płuca jednak nie tak idealne jak Tata twierdził,  pewnie POCHP jednak  ma...  Leży na OIOM-ie. Nie ma odwiedzin. Zresztą na razie jest jeszcze w sedacji.  Siedzę w domu i cholera mnie bierze. To pisanie pomaga zebrać myśli...
Noga niestety pomimo różnych metod zastosowanych przez chirurga naczyniowca dalej zimna...  :( Modlę się. Błagam o cud...  Kolejny raz targuję się z Bogiem. Czasem wątpię czy On mnie w ogóle słucha.  Jutro będzie rozmowa z chirurgami i decyzja co dalej.

Nie, nie płaczę. Nie mam już łez. Jestem zła. Kolejny raz. Na niego, że mnie nie słuchał, na siebie, że byłam mało stanowcza.... Kolejny raz najbardziej zła jestem na los.  Co ta moja rodzina zrobiła w poprzednim życiu?

Dziś na telefonie mama -martwi się o Tatę.. A i tak ma dość smutków...  Z jej mężem też się pogorszyło. Miał zatorowość płucną,  i choć teraz już jest to pod kontrolą, to dłuższe unieruchomienie go w łóżku sprawiło, że teraz ma problem z chodzeniem. W zasadzie nie chodzi. Musi organizować wózek, specjalistyczne łóżko do domu..  Mama  pyta mnie  czy powinni dalej kontynuować chemioterapię. Każda rada jaką dam, będzie zła.... Już nie ma dobrego rozwiązania. Tylko mniejsze zło... :(

Tak bardzo chcę im wszystkim pomóc, wziąć na siebie ten smutek...  ale tak bardzo nie mam już siły. Na te decyzje, na te problemy. Jestem zmęczona. Ile jeszcze mogę znieść? Jak bardzo jeszcze doświadczy mnie los?
What doesn't kill you, makes You stronger... Tyle, że ja już nie chcę być silniejsza. Wystarczy mi.






Boże, usłysz mnie dziś. Zaczekam na telefon.... ile trzeba, choćby długo... Ale jeśli jest jakaś pula wysłuchanych modlitw, to moją przeznacz dziś na zdrowie Taty...... :( 

Proszę o modlitwę....

piątek, 17 lipca 2015

A thousand years...

Zawsze w ważnych wydarzeniach życiowych towarzyszyła mi muzyka. Inna gdy mi było smutno, inna gdy wesoło..  Czasem zgodna z nastrojem, czasem wręcz odwrotnie by ten humor odmienić...

Ważne sytuacje życiowe nierozerwalnie kojarzą mi się zawsze z konkretną  piosenką. Czasem zupełnie przypadkowo, bo akurat taka była popularna, a czasem świadomie wyszukiwałam te, które były zgodne z moimi uczuciami. Zresztą jakoś tak mam, że szybko wyłapuję teksty piosenek i później od razu przychodzą do mnie gdy ich potrzebuję...


W telefonie do numeru  OA przypisany jest konkretny  dzwonek. Ta piosenka.
Kiedy tylko ją usłyszałam od razu miałam ochotę ją  nucić mojemu dzieciaczkowi z chmur.


I have died every day waiting for you
Darling, don't be afraid I have loved you
For a thousand years
I'll love you for a thousand more


And all along I believed I would find you
Time has brought your heart to me
I have loved you for a thousand years
I'll love you for a thousand more


Często jej słucham . Ale niecierpliwie czekam, aż usłyszę ją w telefonie! :)


środa, 15 lipca 2015

Ukojenie

Poszłam dziś biegać. Zgodnie z założeniem, że koniec użalania się nad sobą.
Wydarzenia z pracy trochę mnie przytłoczyły (dodatkowe kilogramy też, więc suma summarum bieganie będzie dobre dla obu spraw)

Jak zakładałam konto na bloggerze (po to żeby nie komentować na  ulubionych blogach jako Anonim) i nazwałam się "zabiegana" to był okres w moim życiu, w którym wszystko szło, a w zasadzie BIEGŁO do przodu.  Wkręciłam się w bieganie (mimo że wcześniej tego nienawidziłam)  i zdrowy styl życia, biegałam po 11-12 km, przygotowywałam się do półmaratonu, w pracy też byłam bardzo "zabiegana" - jak to mój kolega z pracy mówi, miałam wtedy swoje złote czasy. W sprawach dzieciowych - zapisaliśmy się do OA, czekaliśmy na kurs i oczywiście byliśmy pełni nadziei i przekonani, że my akurat nie będziemy długo czekać :)



I nagle wszystko się posypało. Kontuzja kolana pozbawiła mnie mojego (wtedy już ukochanego) sportu na pół roku, w pracy się podziało jak się podziało (i dalej jest źle), oczekiwanie na telefon też już zaczęło boleśnie dawać się we znaki...  No zewsząd jakieś niepowodzenie. Nagle popadłam w marazm. Nie miałam ochoty na nic. I tak to trwało i trwało, za długo....

Na wiosnę  postanowiłam się "wziąć za siebie". Zaczęłam znowu biegać, choć szło mi to bardzo opornie... Nie mogłam odnaleźć tej dawnej pasji. Dziś wiem czemu. To bieganie,  które uwielbiałam nie było dla mnie sportem. Pokochałam je, dlatego że czas, który na nie  przeznaczałam (od 30 do 75minut)  z słuchawkami w uszach i ulubioną muzyką, to był czas na moje rozmowy z samą sobą. Na posegregowanie wydarzeń, na zrozumienie swoich potrzeb i uczuć, na odreagowanie smutków i stresów. Wewnętrzne dysputy o sensie istnienia  i przyziemne plany na dalsze życie.



Dziś to zrozumiałam. Próbując wrócić do grafiku biegania na wiosnę chodził ze mną mój mąż. Przestał to być czas tylko dla mnie. Lubiłam z nim biegać, ale to wspólne bieganie to był SPORT. A nie tego potrzebowałam.

Zrozumiałam to dziś kiedy biegłam i płakałam (ja chyba za dużo płaczę? mhm.... ten blog mi powoli to uświadamia... na szczęście biegam po lasku, w którym rzadko kogoś mijam i nie wychodzę na totalną wariatkę ;)  Myślałam cały czas o tym jak wiele straciłam przez paskudną zawiść niedowartościowanego człowieka, któremu ufałam i dałam się oszukać.
Podczas biegu płakałam jeszcze  tylko raz.  W połowie marca. Wtedy u męża mojej mamy, który również dla nas jest  bardzo bliski, zdiagnozowano ciężką chorobę. Tą z nazwą na 3 litery. Tego dnia dostał hist-pat i miał rezonans głowy i PET całego ciała.. Nie mogłam poradzić sobie z emocjami i poszłam biegać. Biegłam dopóki nie miałam już siły płakać...
 Biegłam i modliłam się o to, żeby nie było przerzutów, żeby możliwe było leczenie operacyjne... Targowałam się z Panem Bogiem- "mogę nie dostać telefonu jeszcze baaaaaardzo długo, ale spraw, żeby był operacyjny..." Tak jakby była tylko pewna limitowana dawka wysłuchanych modlitw...   Wmawiałam sobie, że jak zobaczę  gdzieś krokusy albo przebiśniegi  pośród ostatków śniegu, to przerzutów nie będzie. Kwiatków zobaczyłam wiele. Niestety równie wiele wyszło zmian w mózgu.... Ale walczymy. O każdy dzień. Ale to temat na osobny wpis..... :(


Tamten bieg dał mi ukojenie. Dziś przypomniałam sobie to uczucie. I choć powody tych "biegowych łez"  były tak diametralnie różne- bo jeden ważny, a drugi tak naprawdę błahy (bo w końcu praca to TYLKO praca)  to już wiem co robiłam źle próbują wrócić na biegowe ścieżki. Napisałam od razu do męża sms, że przepraszam go bardzo, ale od teraz  będę biegać sama.... :)

Dziś w słuchawkach leciała  Alicia Keys. I jak już usłyszałam piosenkę "Send me an angel" to całkiem się rozkleiłam. Boże - przyślij mi już mojego Aniołeczka kochanego!

Zawiść

Okropne uczucie. Niszczy wszystko co stoi na drodze. Zostałam jej ofiarą...
To dlatego od roku jest mi źle w pracy...   A wcześniej miałam dobrze. Podejrzewałam, że ktoś coś na mnie musiał powiedzieć do szefa, bo nagle z dnia na dzień, z osoby, w którą inwestowano i szkolono stałam się persona non grata. Zmiana była diametralna. Nie to, że ja jestem przewrażliwiona, ale wszyscy pytali mnie co się stało, wszyscy to odczuli.  Nie miałam nic na sumieniu. Nie wiedziałam o co chodzi.

Do tego tygodnia. W tym tygodniu wszystko stało się jasne. Dowiedziałam się, kto był życzliwy. Nie wiem tylko jakie bzdury były nagadane. Ale wiem, że były.
Przez osobę,  która przez ostatni rok udawała przyjaciela. Tu kawka, tam herbatka, obiadek, ploteczki...  Wspólne zastanawianie się kto mi "zrobił przysługę"....  A ja wierzyłam, ufałam.
Nikt (tzn szef) nie wziął mnie na rozmowę, nie skonfrontował bzdurnych informacji.


Boli. Bardzo boli. Nie wiem czy jestem bardziej zła na tę koleżankę, czy bardziej smutna, że przez nią diametralnie zmieniło się moje zawodowe życie. I dlaczego?
Bo była zazdrosna. Jej tak dobrze nie szło.

Ona nie wie o naszym problemie. Dla niej od zewnątrz byłam tylko tą dziewczyną, której się wszystko udaje. Tą, która ma szczęśliwe małżeństwo,  fajnych znajomych, podróżuje, ma ciekawe wakacje i odnosi sukcesy w pracy.  Za dobrze mi szło. Co tam, że wracałam do domu i płakałam, bo w moim odczuciu nie miałam nic.  Nie sądź książki po okładce mówią. Nie oceniaj  człowieka po uśmiechu na twarzy...


Zazdrość znam. To nieprzyjemne ukłucie w sercu, na widok ciężarnej znajomej ledwo po ślubie, na widok fejsowego zdjęcia w stylu "Witamy na świecie"... Ale to chwilowe ukłucie i zazdrość, która się pojawia na ułamek sekundy od razu zastępowana jest przez szczerą radość, że ktoś jest szczęśliwy. Bo jak tu się nie cieszyć z uśmiechu bobasa lub pięknego ciążowego brzusia. Cieszyłam się radością innych. Mój smutek oczywiście zostawał, ale to było uczucie dotyczące MNIE. Nigdy nie nakierowane na drugą osobę, której się udało.
Sukcesy innych tylko motywowały mnie do działania.  Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, by chcieć komuś zaszkodzić, bo W MOIM ODCZUCIU  ma lepiej. Może nie ma. Może stracił mamę w dzieciństwie lub jego bliski jest chory.  Niektórzy swoją walkę toczą w ciszy....



Rodzice nauczyli mnie nie iść po trupach. Robić swoje i dążyć do celu, ale nie budować swojego szczęścia na nieszczęściu innych. Nie przygotowali mnie na nieczystą grę. Nie pasuję do wyścigu szczurów. Mimo tego mojego staroświeckiego podejścia, udawało mi się. Na przekór tym, którzy starali się za mocno i rozpychali się łokciami ignorując drugiego człowieka.
Jak widać udawało mi się do czasu. Byłam "za szczęśliwa".  No to teraz cierpię. Ktoś na świecie jest z tego powodu szczęśliwszy...No ale ja przynajmniej co dzień rano mogę sobie spojrzeć w oczy i nie mieć wyrzutów sumienia, że ktoś przeze mnie cierpi.

Wmawiam sobie, że karma istnieje. Że dobre uczynki będą wynagrodzone. To nie jest koniec. Wszystko się ułoży jeszcze.



poniedziałek, 13 lipca 2015

Sielankowo

Weekend spędziłam na moich ukochanych Mazurach  ćwicząc górne partie ciała wiosłując zawzięcie na kajakach.
Akumulatory podładowane. Nie wiem na jak długo, ale mam nadzieję, że przynajmniej do kolejnego weekendu wystarczy. 
Było cudnie. Na pogodę nie ma co narzekać - nie padało. W sobotę co prawda przydał się kocyk w kajaku, żeby okryć nogi, za to w niedzielę było już cieplej, piękne słońce i lekki wiaterek. Cudownie.



A łączna ilość boćków, które widziałam to 77 :)  Większość niestety leniwie w gniazdach lub na łące, ale kilka w trakcie lotu - te na pewno na dniach dotrą do oczekujących!

W takie weekendy jak ten, kiedy dzień jest wypełniony od rana do nocy, ten mój smutek schowany jest gdzieś głębiej.
I dobrze.. nie jest mi on potrzebny. Odgonię go uśmiechem i przyjaznymi ludźmi.


Na naszej wycieczce oczywiście  było sporo dzieciaków. Od 1,5 rocznego chłopca, przez 4-latka, na 14-latku kończąc....  Nie wiem czy dzieciaki mają jakiś specjalny radar i wyczuwają, że ktoś ich potrzebuje? Nie miałam chwili spokoju. Nową ciocię upodobał sobie zwłaszcza pewien czterolatek...  :) Rozbrajające było, gdy za każdym razem jak mnie widział biegł do mnie i chciał się bawić tylko ze mną. Czasem bawił się z nim mój mąż -pięknie było ich obserwować. Śmiejących się do rozpuku, szczęśliwych...   Patrząc na nich nie czułam smutku. Czułam nadzieję. Widziałam już oczyma duszy jak mój mąż bawi się z naszym dzieciątkiem.

Ironią losu jest, że zawsze uwielbiałam dzieci. Zawsze. Jak trzeba było się zająć jakimś dzieckiem, zawsze proszono mnie. Zresztą dzieciaki same instynktownie garnęły się do mnie...Wszyscy podziwiali moją cierpliwość do nich (mimo, że w innych kwestiach nie mam jej WCALE!)   Te moje zabawy z dziećmi z rodziny czy znajomych były jak miód na serce, a jednocześnie raniły głęboko... Los bywa złośliwy...
Ostatnio na szczęście już tak nie boli. Wiem, że moje dzieciątko gdzieś na mnie czeka równie niecierpliwie jak my na nie...

(Teraz już tylko informacje o ciąży w najbliższym otoczeniu  dalej bolą.. w ostatnich dwóch tygodniach było ich trzy :( bo o ile wiem, że moje dziecko będzie lub już gdzieś jest, tylko musimy się odnaleźć - to ciąży na pewno nie będzie.... Nie boli to, że nie będą to wspólne geny, nie przejmuję się tym. Boli mnie fakt, że nie będę mogła troszczyć się o nie od samiuśkiego początku.... ale i z tym jest coraz lepiej. To taka mała dyspensa na użalanie się nad sobą ;) 


 
 Mazury kocham. Ten spokój, te widoki, woda, las, błękitne niebo i te charakterystyczne zabudowania z piękną dachówką, nawet na stodołach... Myślę, że mogłabym tak żyć... Z dala od zgiełku miasta,  od tej wiecznej pogoni w pracy, zatłoczonych parkingów przed marketami, korków..   Natura i my  (przydałaby się też wygrana w totka, żeby nie dojeżdżać do miasta do pracy ;)
Nigdy nie mieszkałam poza miastem, nie wiem czy bym się odnalazła w takiej rzeczywistości. Może wydaje mi się taka piękna tylko dlatego, że nie mam o niej pojęcia?


Malwy zawsze kojarzyły mi się z wakacjami, wsią i sielanką właśnie. W książce, którą ostatnio przeczytałam okazuje się, że symbolizują coś zupełnie innego  - ambicję.
Nową lekturę  dorwałam oczywiście w koszyku z tanią książką w hipermarkecie (powinni mi tego zabronić! ;)  Piękna opowieść o starodawnym języku kwiatów i o drodze do szczęścia dziewczyny, która całe życie spędziła w rodzinach zastępczych lub domach dziecka. Głęboki i smutny, ale też dający nadzieję obraz dorosłego człowieka, walczącego z przeżytą traumą,  z ewidentym  problemem nawiązywania więzi... RAD w czystej postaci.  Warto przeczytać. Daje do myślenia. Temat ciężki, zastanawiam się w jakim stopniu będzie dotyczył nas...



Nawiązując do języka kwiatów,  symbolem miłości matczynej jest mech. Zaś miłości nieskończonej - gipsówka. Wymarzyłam sobie, że te właśnie roślinki  pojawią się u  nas w domu w dzień, gdy nasze dzieciątko zawita w nasze progi..  Znalazłam już nawet w necie inspiracje  jak zrobić z nich urocze  kompozycje (nie wiem jak to jest z prawami autorskimi zdjęć z innych blogów, więc nie będę wstawiać, dopóki nie zrobię ich sama :)
 

czwartek, 9 lipca 2015

Praca



Dziś mam dość...
Dzień zaczął się niby przyjemnie, kotki obudziły nie za wcześnie, mąż zrobił śniadanko, pogoda śliczna...
A potem -poszłam do pracy.
I już z rana "miło" się skończyło..

Niby ochrzan nie był konkretnie do mnie, ale nie wiem czemu odebrałam go bardzo osobiście.
Bo dotyczył mojego działu. Nie należał mi się.  Błąd popełnił kto inny.

Nie jestem typem osoby, która twierdzi, że jest nieomylna. Potrafię się przyznać do błędu i próbować go naprawić.
A dzisiejszy komentarz szefa był próbą wybielenia innej osoby.
Takiej, która "błędów nie popełnia". Takiej,  którą się chroni. Mamy w pracy kilku takich. Oczywiście facetów. Tylko oni się nie mylą.


Potem (na osobności na szczęście) popłakałam się. Ostatnio coraz częściej mi się to zdarza.
Nie wiem, może ta "ciąża adopcyjna" też wpływa na hormony i wahania nastroju. Bo jestem kłębkiem nerwów, który bardzo łatwo płacze.
Obiecuję sobie od dawna, że nie będę się przejmować, że będę robić swoje, olewać resztę. 
Że będę twarda. Niewzruszona. No cóż, nie wychodzi mi to.
 

Nie mogę zmienić pracy. Pomijam aspekty, że pewne rzeczy  muszę ukończyć  i pozamykać.
Ale najważniejsze jest to, że czekam na telefon. Cały czas mam nadzieję, że lada dzień  zadzwonią. Że na rok pójdę na urlop i odpocznę od tych intryg, głupiego gadania,  migania się od pracy leniów patentowanych, które nie wiedzieć czemu uchodzą za pracowitych.

Po chwili mam wyrzuty sumienia, że tak myślę. Jakbym czekała na telefon tylko po to żeby wybawił mnie od nielubianej pracy.... a w zasadzie nie od pracy, bo ją lubię, ale od MIEJSCA pracy...


Jedyny pozytywny aspekt tej całej afery to moja konfrontacja z "winowajcą". Nie planowałam jej. Ale nadarzyła się piękna okazja. Wsiadł do windy, którą jechałam i byliśmy tylko we dwoje. Myślę sobie, nie będę się odzywać. Ale on rzucił tekstem: coś poddenerwowana jesteś widzę.  To mi wystarczyło.  Spokojnie i stanowczo mu  powiedziałam, żeby była jasność, że to on jest odpowiedzialny za to co się stało. Nie ja, nie ktoś tam - tylko ON. I żeby się głupio nie śmiał.
Jego mina - bezcenna. Niby obracał to w żart,  że przecież on wie, że to jego wina, żebym tego nie traktowała tak serio itp.. Ale był zdzwiony. Bo powiedziałam to spokojnie ale ostro. A zwykle jestem milusia.. A co! Asertywności też się uczę!!!

Później jak będę musiała walczyć o dobro  swojego dziecka, też będę lwicą. Więc muszę ćwiczyć :)  Naprawdę byłam z siebie dumna.



Na szczęście weekend będzie przyjemny. Jedziemy na Mazury, na kajaki. Co prawda pogodę zapowiadają niezbyt dobrą na spływ, ale się nie przejmuję.  Będę wypatrywać boćków! Tam jest ich zawsze multum. Może któryś nas zobaczy i poleci za nami! W zeszłym roku też byliśmy, to może któryś nas rozpozna ;)


A w domu czekały już na mnie moje kochane koteczki.  Jak tu się nie uśmiechać na taki widok.


 



środa, 8 lipca 2015

Znaki

Czy ja wierzę w znaki? Zawsze wydawało mi się, że nie.
A mimo to w myślach zawsze zaklinam rzeczywistość...  Jak to i to się stanie, to znaczy że stanie się tamto i tamto..  Niby nie przywiązuje do tych swoich wewnętrznych dyskusji dużego znaczenia, ale...

Mam w domu dużo storczyków. Zawsze je uwielbiałam i choć od długiego czasu nie kupuję już nowych (za mało parapetów nasłonecznionych  mam w domu :), to te co mam, co jakiś czas zakwitają i cieszą oko. Kiedyś już po kwalifikacjach pomyślałam sobie, że telefon zadzwoni jak zakwitną wszystkie....

Zakwitły. Nie wszystkie, ale większośc. Telefon milczał.

Minęło kilka miesięcy. Pędy kwiatowe puściły WSZYSTKIE roślinki w domu.  Wraz z nimi znowu w głowie zakwitła myśl: na pewno to znak, za chwilę zadzwonią...



Pewnego pięknego poranka mój mąż  przestawił doniczkę z jednym  storczykiem, nie zamknął okna, wiatr zamknął je z hukiem łamiąc najdłuższą gałązkę z licznymi pączkami czekającymi już tylko na ostatnie promyki słońca żeby się rozwinąć...

No trudno. Powiedziałam. Wyszłam do pracy.

I całą drogę przepłakałam. O głupiego kwiatka. O moje stracone szanse na szybki telefon.
Dorosła 30- letnia baba idąca ulicą, łzy cieknące po policzku i wielki smutek w sercu. Na szczęście w okularach przeciwsłonecznych. Nikt nie widział.
O te kilka kwiatów. O stracone nadzieje. O to dziecko, którego nie ma. O ten telefon, który nie dzwoni.  O te marzenia niespełnione.




Wiem, głupie to. Wiem, że nie płakałam o storczyka. Ale łatwiej płakać o coś uchwytnego. Znaleźć jakąś "mała tragedię" i na niej się skupić. Prawdziwy powód łez jest głęboko. Nikt go nie widzi. Płaczesz przecież przez złamanego badyla. Wmawiasz to sobie, wmawiasz to wszystkim. Czasem w to wierzysz.

Nauczyłam się w życiu nie pokazywać tych prawdziwych smutków. Jestem bardzo ekspresyjna- jak się cieszę, wie o tym cały świat. Jak się smucę, wie tylko mój mąż. Przy nim pozwalam sobie na łzy.  Nie jest to sprawiedliwe i uczciwe względem niego, bo musi ten mój smutek, często wyrażany złością, dźwigać sam.  Radością dzielę się z całym światem.

Tylko on wie ile we mnie jest smutku. Jakby chciał komuś opowiedzieć,  nikt mu nie uwierzy. Ta wiecznie uśmiechnięta, radosna, śmiejąca się w głos dziewczyna? Niemożliwe.
Ktoś może powiedzieć, ze to maska. Ale to nie tak. Ja naprawdę często JESTEM tą roześmianą dziewczyną i jestem nią szczerze. Nie udaję. 

Tylko zbudowałam wokół tego głębszego ja mur, przez który nikogo nie wpuszczam. Nie umiem. Mimo że chcę. Czasem nawet bardzo chcę. Chcę siąść z przyjaciółką i jej się wypłakać. Ale nie umiem. Nikogo nie wpuszczam.

Założyłam bloga. Trochę się otworzę. Wydawać by się mogło, że to takie łatwe- przecież klikam na klawiaturze w zasadzie do siebie, nie wiem czy ktoś to czyta, a jak czyta to przecież nawet nie wie kim jestem. Ale nawet to jest trudne. Bardzo nawet. Ale zaczynam. Będę próbować.

A na koniec musi  być uśmiech- bo taka już jestem. Czy może być inny bardziej przekonujący znak, że to już niedługo?



Myślałam, że ta roślinka usycha.  A ona mnie zaskoczyła i wypuściła nie kwiatuszki a dwa małe keiki. Małe dzieciątka mojego storczyka....
Musi być dobrze.



wtorek, 7 lipca 2015

Przygotowania


O tym że zawitamy do ośrodka adopcyjnego wiedzieliśmy bardzo długo...  jeszcze przed ślubem, później było czekanie na staż, później bunt, że może jednak znajdziemy miejsce, gdzie 5 lat "poślubnych" nie będzie wyznacznikiem udanego związku...
Także mentalnie jesteśmy gotowi. Natomiast jeśli chodzi o przyziemne przygotowania to można powiedzieć, że nie mamy nic. No - prawie nic.

Pierwszą rzeczą, którą kupiłam po wizycie w OA (półtora roku temu) była pozytywka. Zawsze chciałam mieć taką w pokoju dziecięcym. I w tej poniżej się zakochałam.  Niestety ponad roczny czas oczekiwania i szaleńcze zabawy  naszych dwóch kotków poskutkowały tym, że nie raz i  nie dwa lądowała na ziemi. Mój dzielny ukochany na widok moich łez, że ten nasz symbol oczekiwania uległ zniszczeniu  na szczęście posklejał wszystkie części do siebie, a mechanizm nie jest uszkodzony i  gra...



Tak sobie myślę, że teraz jest nawet piękniejsza.  Znowu tworzy całość. Z rozbitych części powstało coś pięknego.  Będzie symbolem naszej rodziny sklejonej miłością. Będzie znakiem, że niezależnie jakie tornado (bądź dwa ;) nas próbowało zniszczyć, to nie daliśmy się. Ani my, ani nasz synek lub córka. Odnaleźliśmy się i znowu wszystko gra.

Oby tylko nad naszym dzieciaczkiem  ktoś czuwał. Żeby dotrwał do momentu, aż posklejamy nasze  i jego połamane serduszko. Już niedługo, Kochanie! Trzymaj się dzielnie!
Przetrwaj ten burzliwy czas...



Ubranek nie kupuję. Z tym zaczekam. Na wiek, na płeć. (co nie znaczy, że nie oglądam i wielokrotnie miałam je w koszyku by ostatecznie odłożyć) Mąż twierdzi, że będzie na to czas. Nie upieram się.

Za to  mam nadzieję, że nasz dzieciaczek  będzie lubił książki. Bo mam ich cała półkę.  Nie potrafię przejść obojętnie koło księgarni, a już kosze "taniej książki" w supermarketach  lub stragany z używanymi książki to moje królestwo. Kupuję i kupuję (dla siebie też :) Zawsze uwielbiałam czytać i choć ostatnio z powodu braku czasu i może też ze zmęczenia czytaniem książek merytorycznych  nie robię tego często, to staram się jednak wygospodarowywać na lekturę  coraz więcej czasu. Mam nadzieję , że przekażę to upodobanie naszym dzieciom. Książeczki czekają. Od pierwszych książeczek kontrastowych po baśnie Andersena jeszcze z mojego dzieciństwa.   Nie mogę się doczekać.


Mamy też już wybrane łóżeczko. Tylko musimy zamówić. Może dziś to zrobimy?
I nad łóżeczkiem zawisną cotton balls. Żeby było przytulnie, miło i nastrojowo.



To tyle. Nic więcej. No może poza całym morzem miłości, która czeka by otulić Szkraba jak milusi kocyk (no właśnie, muszę kupić kocyk!)

Tęsknię ogromnie. Telefonie dzwoń!




poniedziałek, 6 lipca 2015

Czekam


Całe życie na coś czekam. Ciągle życie odkładam na później- na po studiach, na po stażu, na po ślubie, na po "jak kupimy mieszkanie".. jakby to prawdziwe życie miało się dopiero zacząć,  jak tylko zrobię te kilka pozostałych rzeczy na liście...   Gdzieś w tym wszystkim prawdziwe życie ucieka i mija.. bo ja ciągle czekam.

Od dokładnie roku moje życie wypełnia jeszcze inne czekanie To najważniejsze. Na nasze dziecko. I znowu całe moje życie jest odłożone na później. Na "po telefonie". Oczywiście to czekanie jest o wiele dłuższe, ale od roku mam dokument poświadczający oficjalnie, że czekam. Że czekamy.

Wszystkie moje pragnienia zostały usankcjonowane honorowanym przez państwo i urzędy  papierkiem. Licencją na czekanie.

Nie chcę czekać na prawdziwe życie. To jest prawdziwe życie. Życie jest czekaniem.  Muszę nauczyć się celebrować to czekanie. Celebrować to, że mam na co czekać. Bo chyba właśnie o to chodzi.. jak przestanę czekać to przestanę mieć pragnienia, przestanę dążyć ciągle dalej.  Przestanę żyć, a zacznę wegetować. 


Zaczynam od nowa.  Zmieniam nastawienie. To tu teraz to jest moje życie.

Właśnie to czekanie, w tym właśnie mieszkaniu,  w tej właśnie pracy,  z moim ukochanym u boku i dwoma kotkami biegającymi po pokoju. 
Z tymi kwiatkami na balkonie, z tymi brudnymi naczyniami w zlewie i plamą z rozlanej rano na prześcieradło kawy.. Z kubkiem nowej w ręce i opakowaniem żelek, które przywiózł mi o północy wracający z podróży mąż. 
Z moimi oczekiwaniami i moimi lękami, z pragnieniami i dążeniami (tak, tak, nauczę się grać na pianinie i znowu zacznę biegać...)

To jest to.
 


Zaczynam ten internetowy pamiętnik żeby poukładać myśli... przecież jak byłam młodsza zawsze pisałam pamiętnik... zawsze jak czułam się samotna i smutna przelewałam to na papier. Łącznie z wszystkimi marzeniami, życzeniami... wtedy było to tylko dla mnie (choć często ten dziennik  pełen skrytych myśli wpadał w ręce sióstr które go czytały ;) ten  blog  też tak potraktuję.
Jeśli jednak dzięki tym wpisom poznam kilka pokrewnych duszyczek, to będzie miało to jeszcze większy sens.



To zdjęcie z Wicklow w Irlandii.  Byłam tam jakiś czas temu. W tym właśnie miejscu kręcono sceny do filmu "PS.I love You" Jest w nim taki fragment, jak mąż mówi do żony, żeby przestała czekać aż jej życie się zacznie.  Bo ono już się zaczęło i trwa. Oby ta myśl została ze mną.


H: I get so afraid sometimes our life's never gonna start.
 
G: No, baby.  We're already in our life. 
It's already started. This is it.    
You have to stop waiting, baby.